Sibiu

Przemierzam pieszo kilka kilometrów od dworca do Altstadt, nie ma chodnika, więc torba z ubraniami skacze po nierównym chodniku, buty obcierają mnie, piecze ogniem, ból i poddenerwowanie chłodzi trochę lekki wiatr od strony rzeki, wzdłuż której idziemy. Po drodze Christian pokazuje bazar, choć w środku Rumunii, wygląda na typowo murzyński, nie byłem na murzyńskim, ale ludzie czarni i naturalistyczni, bazar jest pełen gwaru, w jego ubogiej ofercie znajdują się arbuzy i melony, poza tym czuję jedynie nieprzyjemny zapach; ale zawsze to jakiś lokalny szczegół; zapamiętane. Po wejściu na schody wiodące do Altstadt widzę ludzi ubranych podobnie jak ów wędrowny cieśla. Jest tam nawet łysy Anglik. Witają go gorąco. Budowa dachu kościoła jest już mocno zaawansowana. Christian nalewa sobie piwa i oświadcza wszystkim, że dziś nie pracuje. Pokazuje mi łazienkę, czy raczej kącik sanitarny, gdzie się od razu idę się odświeżyć po 25 h podróży; wykąpałem się, ogoliłem i przebrałem. Daję im wizytówkę z prywatnym numerem i żegnam się.

Wychodzę na mały rynek, o którym myślę, że to rynek duży, siedzę na ławce jakieś pół godziny i przylepiam nowe plasterki do obolałych pięt. Potem ruszam dalej, wlokąc za sobą walizkę. Nie wiem od czego zacząć, więc wchodzę do kościoła. Modlę się mocno, by pomiędzy mną i nią wydarzyło się to, czego dziś pragnę tylko ja. Oczywiście nic na siłę, Panie Boże, niech się Twoja wola dzieje. Wychodzę z kościoła, choć ładna muzyka tam w środku.
Wchodzę w najbliższą bramę, ale drogę zachodzi mi jakiś człowiek z pytającym "ticket". Okazuje się, że to muzeum. Zwiedzam je, przy okazji zostawiam torbę w szatni. Bez obciążenia oglądam obrazy Van Eycka, Memlinga Rubensa i kopie Rembrandta. Są tu też krzesła, stoły i meble. Dużo rzeczy. Wrażenie przyjemne, ale coś mnie nagli. Co?

Zapuszczam się w sibińskie uliczki. Alejki z malowniczymi kamienicami biegną raz w górę, raz w dół, wiele niewyremontowanych i niedocenionych przesmyków, bram i ukrytych przejść, podczas gdy na głównym deptaku tłumy ludzi i gęsto zaludnione kawiarnie. Po drobnym posiłku, bułce i jogurcie ze sklepu udaję się do City Info, a potem na stację kolejową. Decyzja o tym, gdzie jechać, zapada właściwie przy samym okienku. Jednak Kolosvár, a nie Targu Mures. Godzina do odjazdu. Idę zatem do sklepu, gdzie zaopatruję się w piwo i colę. Przed sklepem trzech robotników, piją piwo, cali umorusani w wapnie, ale mówią płynną węgierszczyzną. Kiedy otwieram piwo, podchodzi do mnie stary Rumun, zaczyna coś do mnie mówić w swojej łacinie zmodyfikowanej upływem tysiącleci. Próbuję mu wytłumaczyć, że jestem Polakiem... na co on Cracovia! Auschwitz! Kiedy gaszę papierosa na pokrywce śmietnika, on też gasi swojego, po czym żegna mnie wesoło.
Wsiadam do pociągu. W przedziale młode dziewczyny. Pytam, czy wolne, przytakują. Z ich poufałych rozmów nic nie mogę wyłuskać poza tym, że coś o mnie. Po powrocie z toalety dziewczyny śmieją się ponownie, po czym szybko wybiegają z przedziału i z pociągu, który właśnie się zatrzymuje. Krajobrazy nie do opisania, więc nie piszę o nich. Przesiadka w Vintu de Jos. Widzę obskurny dworzec, zapuszczoną halę, bar 24 h, a przed halą, gdzie siadam pijany Rumun puszcza głośną muzykę, po chwili przekrzykując radio, tłumaczy coś głośno siedzącemu obok młodemu chłopakowi. Chłopak słucha, ale nie ma wesołej miny. Szum, ból w uszach. Przede mną rozmawia dwóch starszych Rumunów, w średnim wieku, piją kawę. Na drugim planie kobieta w średnim wieku na wózku inwalidzkim, na jednym z środkowych peronów pali papierosa. Przy dźwiękach orientalnie brzmiącej muzyki disco skaczą małe dzieci, a odjeżdżające pociągi nazbyt głośno, gwizdem, okrzykami, przesadną gestykulacją konduktorów informują o opuszczeniu peronu. Papieros w Rumunii jest normą, ja też tu palę. Ale nie brak higieny. Pamiętam, że jeszcze gdy siedziałem w pociągu i położyłem nogi na brudne siedzenie ze sztucznej skóry naprzeciwko mnie dostałem reprymendę od konduktora, który w swej agresywnej łacinie zmusił mnie do starcia brudu z siedzenia. Gdy zobaczył, że nie rozumiem tego klasycznego języka, tylko machnął ręką. Mówią, że tu są złodzieje. A przecież nikt mi nie ukradł mp trójki zostawionej przez nieuwagę w toalecie. Leżała tam przez kwadrans na parapecie. Może to przypadek? Czekam na pociąg do Kolosváru i dłuży mi się. Jak cudownie za oknem. Czuję się jak ludzik w dziecinnej kolejce elektrycznej. Przybywam do Kolosváru grubo po 22.00. Idę w ciemną ulicę. o której myślę, że główna.

Komentarze

Popularne posty