Małgorzata Braunek i boska komedia teraźniejszości

W ostatnich dniach dość przypadkowo uległem fascynacji osobą Małgorzaty Braunek, nieżyjącej już od 2014 r. aktorki, której biografię i dokonania znałem dotąd tylko z grubsza. Wiedziałem mniej więcej to, co wszyscy, że grała w serialowej "Lalce", "Potopie" i "Polowaniu na muchy", i że potem została buddystką. Chyba ten ostatni epizod w jej życiu wyjątkowo skutecznie mnie (w końcu katolika) do niej zniechęcił na tak wiele lat tak, że nawet na wieść o jej śmierci nie zdobyłem się na poczynienie dłuższej kwerendy, jak to zwykle robię, gdy dowiaduję się, że zmarła jakaś skądinąd znana postać ze świata kultury, której dotychczas nie poświęciłem wystarczającej uwagi. Tym razem nadrobiłem te zaległości zapoznałem się nie tylko z jej dokładną biografią, ale z niemal całym jej dorobkiem i powiem szczerze - niemalże osłupiałem z wrażenia. Ta niesamowita kobieta miała niemal taki sam stosunek jak ja, do życia, do siebie i do aktorstwa!

                        Fotografia: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Malgosia_Jiho_Braunek.jpg


Małgosia Braunek, odkryta przeze mnie w tych ostatnich dniach, okazała się kimś zupełnie innym niż sądziłem. Z pięknej, lecz trochę głupkowatej lali z "Polowania na muchy" i mimozowatej Oleńki z "Potopu" stała się nagle kimś bardzo mi bliskim, i to do tego stopnia, że aż mi było głupio, że tak ją powierzchownie oceniałem. Znalazłem mnóstwo materiałów na jej temat, w tym filmów z jej udziałem i wywiadów. Z początku nasunęła mi się taka refleksja: czy to nie zadziwiające, że już nieżyjąca aktorka, która dziś skończyłaby 74 lata, dzięki licznym multimediom utrwalonym w super jakości, wciąż może funkcjonować w zbiorowej pamięci jak żywa, a nawet młoda i atrakcyjna osoba? Jak - dajmy na to - ja, leżąc na łożu śmierci jako, przypuśćmy, 80-letni starzec, czułbym się z tym, że 90% odbiorców zna mój wizerunek jako 25-, góra 30-latka? Ciekawe, jak sama Braunek poradziła sobie z tym, że, była już panią po 60-ce, a jej wypreparowany wizerunek żył sobie gdzieś w zbiorowej świadomości i pokazywany był regularnie, np. jako hoffmanowski "Potop", 3 Maja lub 11 listopada. To istna Boska Komedia: wszystkie czasy w jednym momencie. Myślę, że, ogladając siebie, na początku było jej nawet miło, ale z wiekiem rozdźwięk między starym i nowym "ja" był coraz większy. Jednak to dość trudne pytanie i odpowiedź na nie - moim zdaniem wcale nie jest jednoznaczna. Jak sobie poradzić po ludzku z tą schizofrenią, której doświadcza aktor, gdy jego osoba odrywa się w społecznym odbiorze od osobistego doświadczenia aktora jako prywatnej osoby? W wypadku aktora, grającego koniec końców nie-siebie, to trochę wyżej postawiona poprzeczka niż w wypadku innych osób publicznych.

Małgorzata Braunek dała mi odpowiedź, a raczej wiele odpowiedzi na to pytanie. Uczyniła to między innymi podczas pamiętnej rozmowy z Tomaszem Raczkiem, która odbyła się jakoś na początku obecnego millenium. Zapytana, dlaczego w pewnym momencie swojego życia odeszła od aktorstwa, wspomniała o urodzeniu dziecka i zmianie życiowych priorytetów, ale oprócz tego powiedziała coś bardzo znamiennego: 

Zaczęłam się z coraz większą uwagą przyglądać temu, czym właściwie to aktorstwo jest, i co ono z człowiekiem robi. I jak gdyby to, co zaczęłam zauważać, nie bardzo mi się podobało. Miałam wmontowanego takiego obserwatora wewnątrz siebie, który cały czas komentował to, co ja robię, a więc - nie wiem - przebrana byłam w jakieś tam szaty i wewnętrzny mój komentator mówił mi: "Co ty tu robisz, co ty się wygłpiasz? Życie tracisz na jakichś głupotach" Taka schizofreniczna sytuacja nastapiła. Nie mogę dalej prowadzić tej schizofrenicznej roli. 

To wyznanie w dużym stopniu tłumaczy, jaki stosunek do aktorstwa miała Małgorzata i dlaczego na dłuższą metę może aktorowi zwyczajnie ciążyć to ciągłe życie wciąż nieswoim życiem. Daje też odpowiedź licznym krytykom jej dorobku, w tym tysiącom nastawionym krytycznie wobec niej widzów. Warto tu nadmienić, że Braunek grała w sposób specyficzny, zupełnie inaczej niż robiły to jej konkurentki, np. Barbara Brylska, która o wiele lepiej potrafiła wyrażać emocje i ich skomplikowane warianty. Przez cały okres trwania kariery aktorskiej Małgorzata grała wszystkie swoje postacie dość podobnie. Grając jakąś postać, nigdy do końca nie zrezygnowała z siebie, z bycia Małgorzatą Braunek, którą, zdaje się, bardzo lubiła. Z każdej granej przez nią postaci przebijała jednoczesnie duma i oszczędne, kontrolowane emocje. Może własnie dlatego została nazwana przez krytyków "aktorką o kamiennej twarzy". Jest jednak pewien jej rys zaniedbany przez recenzentów jej filmów. To jej tajemniczość, pewien sekret, którego nikomu nie wyjawiła, a który nosiła w sobie od dawna: wielkie pytanie o sens życia i odpowiedź, że wszystko, co wiemy i czego doświadczamy, jest niewystarczające, do udzielenia odpowiedzi. Możemy odgrywać tysiące ról w życiu, możemy żyć nawet wiecznie, ale to tylko poszukiwania, które - koniec końców - prowadzą z powrotem do samego siebie. Ta refleksja zaprowadziła Małgorzatę Braunek do buddyzmu. Ikona polskiego kina u szczytu sławy, rozczarowana dotychczasowym życiem, także sobą, wyrusza do Indii i Tybetu, gdzie spotyka Dalajlamę. Odkrywa świat buddyzmu i samą siebie. Pytanie „kim jestem?” powraca do niej obsesyjnie. Dlatego wytrwale kroczy drogą zen. W końcu sama zostaje nauczycielką buddyzmu, przez resztę życia prowadzi medytacje.

Czasem myslę sobie, czy ja nie mam / nie miałem podobnie? Byłem zawsze osobą wręcz chorobliwie nieśmiałą i zamkniętą w sobie. Pielęgnowałem przez wiele dziesięcioleci mój zamknięty przed innymi, własny, wewnętrzny świat. Podobnie jak Małgorzata Braunek w dzieciństwie tworzyłem sobie teatr z różnych przedmiotów, które mówiły do siebie. Mój teatr był na strychu, w naszym drewnianym domu na wsi. Stare kapoty wiszące na gwoździach, krzesła, garnki mruczały do siebie albo rozprawiały ze sobą o niezwykle ważnych sprawach.  A gdy, będąc już w szkole podstawowej, widziałem z oddali dwójkę ludzi, wtedy wkładałem im w usta różne, wymyślone przeze mnie dialogi lub piosenki. Kiedy w 2013 roku zająłem się aktorstwem, to trochę wróciłem do tych dziecinnych zabaw i mimo chorobliwej tremy, na którą wciąż cierpię, zafascynowała mnie owa wielowymiarowość egzystencji aktora, fakt, że można żyć w jednym, tym samym dniu, i to na wiele sposobów. Dokopywanie się do różnych, często rzadko wyrażanych emocji, wzbogaciło i pokolorowało moje życie, a jednak wciąż do końca nie wiedziałem, nie znałem odpowiedzi na podstawowe pytanie: właściwie kim aktor jest? Po co mi, po co im, aktorom to wszystko? Czy aktor jako osoba, jest marzycielem szukającym uniwersalnej prawdy o człowieku, czyniącym to w różnych kostiumach i na różne sposoby? Czy jest może sprytnym oszustem, który sobie i innym wmawia, że właśnie jest kimś, kim naprawdę nie jest, ale dzięki zmianie masek może całkiem nieźle sobie w życiu poradzić?


Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie nurtuje mnie cały czas. To pytanie dla mnie niezwykle ważne, gdyż wiem, że taki wewnętrzy obserwator, pytający mnie „kim jestem?”, tkwi również we mnie samym. W pewnym momencie nawet go się pozbyłem, podczas prób i warsztatów wyłaczyłem mojego wewnetrzengo cenzora, poszedłem na żywioł, żeby sprawdzić, jak daleko sięgnie ten eksperyment emocjonalny. Niestety skutki tego były fatalne. Emocje pozbawione wszelkiej kontroli to w swej skrajnej wersji perfidne i wyrafinowane zło. Pewnie zrobiłem z siebie imbecyla nie raz na scenie i poza nią. Nie podobało mi się to, podobnie jak Małgorzacie Braunek. Dla mnie początiem refleksji nad rolą sceny w moim żcyiu było radykalne nawrócenie i powierzenie swego życia Bogu. Jednak dopiero okres rocznego lockdownu i 27-dniowej kwarantanny, był dla mnie czasem na dokonanie głębszej analizy i refleksji, czym właściwie jest dla mnie aktorstwo i czy dalej chcę się nim zajmować.  A jeśli grać, to w jaki sposób? Również tutaj kluczem do udzielenia odpowiedzi na to pytanie jest Bóg i jego plan na mnie. Dziesiątki scen odegranych na bibliodramie pokazały mi, że ten plan można poznać, jeśli w każdej swej ziemskiej roli upodabniamy się coraz bardziej w swych słowach i czynach do postawy Jezusa Chrystusa.

Zdaję sobie też sprawę, że żyje we mnie cały czas ten drugi typ aktora, który pragnie zakładać maskę jedynie dla doraźnej korzyści. Ten typ aktora ożywa w mojej pracy. W końcu od 10 lat pracuję w branży reklamowej. Zjawisko reklamy jednocześnie mnie fascynuje i mierzi, jednak to właśnie ta branża stanowi dla mnie źródło utrzymania i w niej osiągnąłem największe dotąd sukcesy. Jeszcze na studiach polonistycznych nauczyłem się o reklamie jednego: (zresztą to tyczy się spektaklu teatralnego) zarówno reklamę, jak i film można uznać za udany, gdy weźmiemy pod uwagę jednocześnie skuteczną komunikację, jak i jej szeroki zasięg. Dysponując odpowiednimi środkami finansowymi i "chwytnym" komunikatem, możemy dziś "sprzedać" dosłownie wszystko tysiącom, a nawet milionom osób: zarówno prawdę, dobro, miłość, lecz także zło, przemoc i kłamstwo. Komunikat reklamowy, czyli treść i forma wizualna, to taka dobrze dobrana maska aktorska. Marketingowcy grają przed swoją grupą docelową, niczym pamiętni kupcy z Schulzowskiej ulicy Krokodyli. U zarania mojej kariery marketingowej wierzyłem, że miarą dobrze dobranej maski jest jedynie jej skuteczność. Stąd moje początki w branży marketingu wyglądały tak, że przez kilka lat w różnych firmach, i za niewyobrażalne pieniądze, sprzedawałem różne obietnice bez pokrycia w agresywnym modelu marketingu directowego, a ludzie kupowali owe produkty w setkach tysięcy. Gdy dotarło do mnie, co tak naprawdę robiłem, postanowiłem odszejść z marketingu directowego i niesamowitym zrządzeniem losu trafiłem do firmy ze zdecydowanie bardziej etyczną wizją polityki reklamowej. I dobrze mi z tym, że dziś w większym stopniu reprezentuję mniej lub bardziej skuteczną prawdę, ale już nie "zawsze skuteczne" oszustwo.

Podobnie ma się rzecz z moim aktorstwem. Nie mam jakiegoś parcia na szkło i na duże zasięgi jak kiedyś, gdy imałem się wszystkiego, co popadło. Dziś już wiem, że w moim aktorstwie chcę być bliżej wizji Małgorzaty Braunek niż np. wizji kina Andrzeja Wajdy lub byłego męża Braunek, Andrzeja Żuławskiego, który stawiał na aktorstwo eksperymentalne.  
Dlatego przywróciłem i polubiłem mojego wewnętrznego komentatora (nie cenzora). Pokochałem moje sumienie i słucham go. Zresztą czy takie wewnętrzne ego u aktora to coś złego? Czy może jednak posiadanie go zaprzecza sztuce aktorskiej, która zakłada wyzucie się z siebie i wejście w skórę kogoś innego? Czy każdy aktor nosi w sobie w sobie te dwa oblicza?

Odpowiedź daje, moim zdaniem, samo życie. Jeśli głęboko wyznajemy pewne wartości, takie jak prawda, nadzieja, miłość, wiara, przyjaźń, szacunek, wtedy również nasza sztuka poszukuje dobra, nie ociera się o kłamstwo. Jakakolwiek sztuka oparta na paradygmacie szeroko rozumianej wolności, stawiająca eksperyment lub chwilowa korzyść ponad dobro drugiego człowieka i szacunek dla niego, jest złem i oszustwem. Czasem to zło dotyka samego tematu przedstawienia, staje w jego centrum jako obiekt szczególnej fascynacji. Z takim złem zetknęła się w sposób dosłowny Małgorzata Braunek. Andrzej Żuławski, ówczesny reżyser i mąż będącej wówczas w ciąży Małgorzaty, zmuszał ją do ponadludzkiej pracy nad filmem "Diabeł", gdzie odgrywała między innymi sceny opętania. Emocje, jakie przeżywała na planie, zupełnie nie korespondowały z poczuciem bezpieczeństwa, które jako matka, chciała w tamtym czasie zapewnić dziecku, które nosiła w swoim łonie. Ona również, jak sama przyznała, otarła się wówczas o zło w czystej postaci, które fascynowało Żuławskiego. Skłoniło ją to do powiedzenia "basta" aktorstwu na długi czas, bo wróciła dopiero do gry dopiero w 1997 roku.

W wywiadzie dla "Wyborczej" mówiła Katarzynie Bielas: 

W "Trzeciej części nocy" była scena, w której dawałam z siebie absolutnie wszystko, ale Andrzej stał nade mną i mówił: "Jeszcze, jeszcze". A ja po prostu czułam, że już nie mogę, że już dalej nie pójdę, że to już jest koniec. Niewykluczone, że od tego momentu zaczęłam mieć podejrzliwy stosunek do tego typu aktorstwa. Zaczęłam zadawać sobie pytanie, jak daleko można się posunąć w tym zawodzie".  

Co ciekawe, eksperymentalna wizja sztuki i teatru krytycznego, którą odrzuciła Braunek, istnieje w Polsce cały czas i ma się dobrze. Nikogo nie wzrusza już przekraczanie kolejnych granic. W swoim Dzienniku w latach 60-tych Sándor Márai napisał pamiętne słowa: Bohater zszedł ze sceny, a jego miejsce zajął aktor. Prawda, dobro i piękno z pojęć uniwersalnych zostały zatem zrelatywizowane do masek, zakładanych doraźnie dla wywołania konketnego efektu reżyserskiego. Wszystko można dziś pokazać i nazwać to prawdą lub sztuką. Chyba nie ma już tematów tabu, których nie poruszono na scenie lub w kinie, lecz nikogo to nawet specjalnie nie dziwi. 

Jednak na początku 2021 roku, ku mojemu ogromnemu zdumieniu i jeszcze większej uciesze - zdaje się, że nastąpił wreszcie kres tej narracji i  zaczęła się wreszcie w Polsce odradzać owa druga, dawno temu zarzucona, etyczna wizja sztuki aktorskiej, zakorzeniona jeszcze w XIX. wieku, a w XX. stuleciu reprezentowana przez teologię teatru Jana Pawła II. Groteskowe wydawać się może, ale polski aktor odzyskał podmiotowość w momencie, gdy teatr został zamknięty, a aktor przestał grać. Stało się to nie kiedy indziej, jak w lockdownie covidowym, czyli w momencie największego kryzysu cywilizacyjnego i kulturalnego ostatnich kilkudziesięciu lat. Po miesiącach ciszy na scenie, nagle czytamy w mediach społecznościowych dziesiątki wyznań aktorów i studentów poniewieranych przez nauczycieli aktorstwa w prestiżowych wyższych szkołach teatralnych i filmowych, a także w samych teatrach, gdzie wartości, rozumiane w klasyczny sposób, po wojnie zupełnie utraciły znaczenie. Ideałem w tej wersji sztuki był dotąd aktor plastyczny, dający się uformować jak ciepła glina, zdolny do odgrywania dosłownie wszystkiego. Aktor, który jest ciałem bez duszy, plastycznym przedmiotem, narzędziem w ręku reżysera. Dodatkowo na pierwszym roku student aktorstwa "łamany" był często tzw. fuksówką, jego tożsamość jako człowieka miała umrzeć. Tak wyszkolony adept po opuszczeniu szkoły często tracił całkowicie swoją podmiotowość, duchową głębię. Uczony był kopiować pewne wyuczone w szkole wizje zamiast podjęcia próby stworzenia swojej własnej. Efekt jest taki, że zdecydowana większość młodych aktorów od kilkunastu lat - jak zwykł mawiać Bogusław Linda - nie wnosi niczego ciekawego do kinematografii; w skrajnej wersji dochodzi w nich do nieświadomej akceptacji "wszystkiego w służbie eksperymentu", czyli na przykład, zatarcia się granic wstydu, akceptacji przemocy słownej i fizycznej. W najlepszym razie świeżo upieczony aktor po szkole aktorskiej dość bezrefleksyjnie przejmuje mainstreemowe, liberalne poglądy, korespondujące z konformistyczną papką wielkomiejskich elit i bzdurzy o wolności i miłości, które najczęściej redukuje do emocji, a nie postaw życiowych. To nie jest tak. Emocje wcale nie są najważniejsze, to nie one mówią nami, a przynajmniej nie powinny. Nie powinno się im wierzyć za wszelką cenę i testować na sobie wszystkiego, gdyż wyrządza nam to ogromną krzywdę. Poza tym emocje pojawiają się i odchodzą, raz szybciej, raz wolniej. Aktorzy zbyt często bezwiednie im ulegają, także w życiu prywatnym. Ileż to mężów, żon, partnerów mają nasze gwiazdy? Sama Małgorzata Braunek miała trzech mężów, ale tak naprawdę tylko ten ostatni, Andrzej Krajewski pokochał jej duszę, nie tylko jej ciało, inteligencję czy talent, dlatego tylko jemu pozwoliła się naprawdę poznać i pokochać. 

Bycie aktorem to także przekleństwo braku własnego życia. Dzisiejszy widz jest dziś nadzwyczaj dobrze obyty z filmem, jaki i grą aktorską. Zasięg kina, telewizji i Youtube'a jest wręcz niespotykany, szczególnie dzięki małym ekranom telewizorów, monitorów i smartfonów. Co więcej - świat stał się do tego stopnia przesiąknięty aktorstwem, że ludzie zaczęli grać samo, a samo słowo "gra" stało się niemówioną metaforą kultury całej cywilizacji zachodniej, w której grać, znaczy bawić się bez ponoszenia konsekwencji.  Aktor, który wchodzi w rolę i z niej wychodzi - oto ideał naszych czasów. Podziwiamy grę aktorów, ich wolnośc zmiany ról, a potem sami chcemy grać, w życiu. Kiedyś takie "aktorskie próby" ograniczały się do dziciństwa lub młodości, które zazwyczaj kojarzyły się się z etapem zabaw i ogólnej beztroski: zabawą w dom, szkołę, pracę. Dziś rozrywka staje się domeną ludzi dorosłych, którzy bezustannie grają w życie zamiast żyć. Nie chcemy ponosić odpowiedzialności, boimy się zwłaszcza dokonywania ważkich wyborów - tych na całe życie. Chcemy grać, próbować, testować. Na próbę kupujemy ubrania, buty, jesteśmy w różnych związkach, małżeństwach, testujemy różne szkoły, miejsca pracy, pomieszkujemy sobie w różnych krajach, jeśli nas oczywiście na to stać. Jeśli nas nie stać, włączamy sobie grę przygodową i udajemy superbohatera. Gry komputerowe chyba najbardziej wyrazisty przykład: dzięki różnym modyfikacjom można się wcielać w rozmaitych herosów, którzy dokonują spektakularnych czynów w różnych wirtualnych światach. Jednak to wciąż tylko gra, zabawa, fikcja, czyli zamiast życia - imitacja życia. Natomiast kiedyś, jeszcze 50 lat temu było się "jednym kimś" na całe życie. Czasem wręcz zamiast imienia mówiono o kimś po prostu "krawiec", "ksiądz" czy "grabarz". Można było tak mówić, gdyż był to zawód na całe życie, niejako misja. Dziś praca to jedynie wykonywana rola, ponieważ obecnie praktycznie z wszystkiego i z każdego można zrezygnować, porzucić, często bez ponoszenia za to większych konsekwencji. Zezwala na to nie tylko prawo, lecz jest na to też coraz większe przyzwolenie społeczne i obyczajowe. Przypomnijmy tu chociażby pierwszą w historii Kościoła abdykację papieża - Benedykta XVI, czy słynne rozwody par królewskich.

Przeciwko takiemu życiu, opartym na graniu, a więc "byciu w nieswojej skórze" zbuntowała się w pewnym momencie swego życia Małgorzata Braunek.  Prowadząc aktorski, a nawet gwiazdorski styl życia, pełen ciągłych zmian, grania coraz to nowych ról, zaczęła w końcu odczuwać pustkę, a nawet popadła - jak sama przyznaje - w depresję, zwłaszcza podczas dłuższych przerw między planami filmowymi. Poczuła, że ma wreszcie prawo i chęć do bycia sobą, zwyczajną osobą, powoli dojrzewała też roli mistrzyni zen, z którą później utożsami się do końca życia. To dzięki trzeciemu mężowi - Andrzejowi Krajewskiemu - okryła własną duchowość oraz dojrzałą kobiecość. Dzięki praktykowaniu medytacji zen odzyskała wewnętrzną stabilność i mogła wreszcie wprowadzić harmonię w pozostałe sfery swojego życia: być prawdziwą matką, żoną, przyjaciółką. Po dwóch nieudanych małżeństwach udało jej się wreszcie znaleźć mężczyznę życia, w osobie Andrzeja, zaufać mu bez reszty i pokochać go bezwarunkowo i być pokochaną.   

Mówiła:

Miłość do mężczyzny? Spotykamy Go i wiemy, że to jest On. Jestem bardzo szczęśliwa, że coś takiego mnie spotkało. Że było mi dane. 36 lat temu. To przeżycie czysto mistyczne, w którym przekraczamy siebie. Miłość obejmuje wszystko, rozprzestrzenia się. Nie możemy już powiedzieć, że kochamy tylko Jego, ale dzięki Niemu kochamy wszystko i wszystkich.

Kiedy dziś myślę także o sobie, jako o aktorze, to również zastanawiam się nad tym, co wnoszę samym sobą do tej sztuki i czy aktorstwo przemienia moje życie i daje nadzieję innym ludziom. Czy w życiu jestem dobrym aktorem? Czy jestem wystarczająco prawdziwy? Czy uważam się za wiecznego amatora, czy może zależy mi wciąż na szerszym uznaniu? Czy wystarczy mi, że moje warsztaty improwizacji i bibliodramy pomogą odmienić życie małej garstki ludzi? Myślę, że na tę chwilę przychylam się ku udzieleniu pozytywnej odpowiedzi na to ostatnie pytanie. Nowa szkoła aktorska. Nowy rodzaj aktora, który przywraca prawdzie i Bogu należne miejsce na scenie. Nie chcę przy tym ogromnej sławy czy pieniędzy. Myślę o tych rzeczach z dużym dystansem, ba - jak zresztą mówiła sama Małgorzata Braunek, już po zakończeniu swojej kariery - w życiu nie ma nic do zdobywania, ani do odbierania innym. Jestem ja sam i każdy z nas sam musi się zastanowić, po co żyje i kim chce się stać, by nadać sens swojemu życiu. Przede mną wciąż długa droga i poszukiwanie, choć - kto wie - może odpowiedź już gdzieś tam noszę w sobie. 

W zbliżeniu się do tej odpowiedzi pomogła mi sama Małgorzata Braunek, kobieta, której nigdy nie poznałem, ale która pod koniec swojego życia z „Abecadła dziewięćdziesięciolatka” księdza Jana Twardowskiego wybrała najważniejsze dla siebie pojęcia. I ułożyła swój alfabet, który stał się jej życiowym credo (na podstawie "Vivy"):

B jak Bóg.

Jest najgłębszą tajemnicą. Może być doświadczany, przeczuwany, odczuwany, ale nigdy nie będzie przez nas do końca poznany, odkryty, nazwany. Nie zgłębimy tajemnicy Boga. To jest Wielkie NIE WIEM. Nasz rozum tego nie zrozumie.

P jak pokora.

Jest coś w naszej egzystencji, przed czym musimy się pochylić z pokorą i po prostu to przyjąć. Nie dotyczy to tylko spraw wzniosłych, ale całego naszego życia. Chcemy mieć nad nim kontrolę, a tak naprawdę nie ma szansy. To jest tylko nasze wielkie złudzenie, że panujemy nad swoim życiem. Zdanie sobie z tego sprawy uczy nas pokory. Pokora jest dla mnie nierozerwalnie związana z akceptacją życia i śmierci. Z akceptacją tajemnicy.

L jak lęk.

Intuicyjnie wiemy, że nie możemy zapanować nad naszym życiem. Planujemy, ale nigdy tak naprawdę nie wiemy, co będzie za miesiąc, za tydzień, a nawet za chwilę. Nie chcę powiedzieć, że nie należy planować. Nawet trzeba, ale nie powinniśmy zapominać, że każdy następny moment jest dla nas niewiadomą. Albo nasze plany się ziszczą, albo nie. Albo będziemy mogli pójść dalej, albo nie. I to rodzi w nas lęk. Bo tak bardzo chcemy, żeby nasze życie było przewidywalne. Żeby nasze plany i marzenia się spełniły. Dlaczego boimy się śmierci? Bo jest wielką niewiadomą. A my chcielibyśmy wiedzieć, co jest po tej drugiej stronie, czy coś w ogóle jest. Ale lęk też jest czymś dobrym. Ostrzega nas przed niebezpieczeństwem, każe nam coś robić, próbować zgłębiać tajemnicę.

C jak cud.

Jest na każdym kroku. To nie znaczy, że ja cały czas żyję w jakimś uniesieniu (śmiech). Ale kiedy zastanawiam się, jak działa ludzki organizm, jakikolwiek organizm, to myślę, że to jest cud. Komórki, krążąca krew, genotyp. Sam fakt narodzin. Niesamowite! Wszyscy żyjemy w jakimś nieprawdopodobnym połączeniu ze sobą i naturą. Jeżeli spojrzymy w niebo, widzimy kolejny cud. Planety, gwiazdy są od setek milionów lat. Każdego dnia działają bezbłędnie. Kto coś tak doskonałego zrobił, jak to wymyślił? A cuda natury? A cud naszej ludzkiej potrzeby kreatywności? Mieliśmy ją już w jaskiniach. Inaczej nie wykrzesalibyśmy ognia, nie zaczęlibyśmy polować. Mamy jakiś cudowny instrument pozwalający nam przetwarzać rzeczywistość, rozwijać ją i dzielić się z innymi. Świat jest cudowny!

M jak miłość.

Jest bezinteresownym dawaniem. Miłość otwiera nas całkowicie. Kiedy kochamy, przestajemy być tak bardzo zwróceni ku sobie. Czysta miłość nie stawia warunków. Nie mówi: „Jak ty mnie będziesz kochać, to ja będę kochać ciebie” albo: „Jak się zmienisz, to ja wtedy ciebie pokocham”. Miłość daje niesamowitą przestrzeń i wolność drugiemu człowiekowi. Pozwala mu być takim, jakim jest. Pewne afrykańskie plemię ma piękny zwyczaj. Kiedy rodzi się dziecko, wszyscy się zbierają i witają go słowami: „Bądź tym, kim jesteś”. Wyrażają w ten sposób miłość i akceptację. Ten ktoś już jakiś jest. A my nie będziemy go lepić i ugniatać według naszego wyobrażenia, tylko wspierać, pomagać w jego drodze, rozwoju. Wzbogacać naszym doświadczeniem, miłością, a nie zabierać mu jego samego, niszczyć i próbować stwarzać kogoś innego. Miłość do mężczyzny? Spotykamy Go i wiemy, że to jest On. Jestem bardzo szczęśliwa, że coś takiego mnie spotkało. Że było mi dane. 36 lat temu. To przeżycie czysto mistyczne, w którym przekraczamy siebie. Miłość obejmuje wszystko, rozprzestrzenia się. Nie możemy już powiedzieć, że kochamy tylko Jego, ale dzięki Niemu kochamy wszystko i wszystkich.

D jak dziecko.

Jest naszym nauczycielem. Uczy nas pokory. Jest spontanicznością. Tak pięknie potrafi się cieszyć. Moja wnuczka Jagusia miała pół roku, kiedy dostała pierwsze buty. Była nimi tak zachwycona, że nie mogła oderwać oczu. Dziecko to stan naszego umysłu, który oby trwał jak najdłużej. Jeżeli ocalimy je w sobie, nie będziemy zamykać się w sztywnych poglądach, zasadach. Dziecko w nas jest stale otwarte na poznawanie, zdziwienie. Dla mnie jest czymś pięknym, że mogę cały czas obcować z dziecięcością i odnajdywać ją w sobie. Widzę, że dziadkowie są bliżsi temu dziecku w sobie niż rodzice. Niesłychany jest umysł dziecka. Stale mnie zaskakuje. Mój wnuczek Kaj, kiedy był bardzo mały, poważnie chorował. Obserwowanie go było dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Kiedy skóra go bolała, drapał się, płakał. Kiedy ból odchodził, szybko się uspokajał, zapominał. A my, dorośli, kiedy cierpimy, doznajemy jakiejś krzywdy, to ją pielęgnujemy. Tak bardzo utożsamiamy się ze swoim ja, które cierpi, że nie potrafimy przestać cierpieć. Dziecko nie projektuje bólu na przyszłość. Nie zastanawia się, czy zawsze będzie cierpiało. Dziecko jest w tym momencie, w którym jest. Tu i teraz. W mojej praktyce buddyjskiej staram się wrócić do bycia w tym właśnie momencie i bycia całkowicie tym momentem. My to nadal w sobie mamy, chociaż zostało to stłumione poprzez wielką identyfikację z naszym ja, którego się kurczowo trzymamy.

M jak milczenie.

Milczenie to nie tylko brak rozmowy, to też uwolnienie naszego umysłu od myślenia. Dla mnie milczenie jest absolutną koniecznością. Bez zamilknięcia w sobie nie możemy tak naprawdę niczego usłyszeć. Czasami tylko pozornie rozmawiamy z drugą osobą. Nie słyszymy, co ona do nas mówi, tylko słyszymy to, co chcemy usłyszeć. Prawdziwe słuchanie jest w głębokim milczeniu. W naszej praktyce nazywamy to słuchaniem sercem. Otwarte serce słucha. Każdego dnia rano, już od ponad trzydziestu lat, siadam na podłodze, unieruchamiam swoje ciało i nie myślę o niczym przez pół godziny. Dwa razy w tygodniu medytuję w grupie przez trzy godziny, a raz w miesiącu przez osiem godzin. Nie wyobrażam sobie już bez tego mojego życia.

N jak nadzieja.

Bardzo trudno byłoby nam żyć kompletnie bez nadziei. Ale jeśli przywiązujemy do niej zbyt wielką wagę, to też nie potrafimy żyć. Bo żyjemy wtedy nie w rzeczywistym świecie, tylko w całkowicie iluzorycznym. Ciągle na coś czekamy. W nadziei jest pewna trudność. Z jednej strony jest czymś dobrym, pozwala nam polepszać swoje życie, zmieniać je. Dzięki niej się rozwijamy, dążymy do celu. Ale z drugiej strony musimy też pozwolić sobie, że czasami te nasze nadzieje się nie spełniają. Kiedy najbliższy nam człowiek jest śmiertelnie chory, mamy nadzieję na jego wyzdrowienie i robimy wszystko, żeby mu pomóc, wesprzeć go. Wkładamy ogromny wysiłek, bo mamy nadzieję. Jeżeli nam się nie uda, przeżyjemy ogromne rozczarowanie. Zawsze, jeżeli coś jest dla nas ważne, powinniśmy robić wszystko, co w naszej w mocy, ale też nie przywiązywać się do tego. Ostateczny rezultat nie zależy tylko od naszych starań.

U jak uśmiech.

Właśnie zaczęliśmy się zastanawiać z mężem i moimi uczniami, czy nie byłoby dobrze wyjść do ludzi z bardzo prostą akcją, żeby zaczęli się uśmiechać. Stale warczymy na siebie, we wszystkich widzimy nieprzyjaciół. Kiedy się ze sobą spotykamy, najpierw zaczynamy narzekać. Wszystko jest źle, nic nam się nie udaje. Gdzieś zgubiliśmy radość życia. Jesteśmy niepogodzeni ze sobą, w wewnętrznym konflikcie i stąd ponurość naszych twarzy. Dalajlama kiedyś powiedział: „Żyjemy nawykowo, więc dobrze byłoby zastąpić jeden nawyk drugim”. Jeżeli Polacy zaczęliby świadomie zastępować nawyk narzekania uśmiechem, o ile przyjemniej nam wszystkim by się żyło. Wyobraźmy sobie uśmiechających się do siebie ludzi w tramwaju, metrze, sklepie, pracy. To zupełnie inna rzeczywistość. Zaczniemy inaczej ze sobą rozmawiać. Bo uśmiech łagodzi konflikty.

M jak matka.

Kiedyś wyjeżdżałyśmy z dwiema moimi przyjaciółkami i naszymi dziećmi w góry. Czasem dojeżdżali mężowie. Jeden z nich uczył dzieci jazdy na nartach. My trzy nie jeździłyśmy. Przyprowadzałyśmy dzieci pod górę i stałyśmy pod Nosalem kilka godzin na mrozie z kanapkami i ciepłą herbatą w termosie, bo wtedy na stoku nie było restauracji. Dzieci zjeżdżały, a my na dole pakowałyśmy im do buzi kanapki. Tak stałyśmy dzień za dniem (śmiech). Mówiłyśmy: „No tak, to jest serce matki”. Jak myślę: matka, widzę nas we trzy stojące pod górą. Śnieg, mróz, zawieja, a my z kanapkami, termosikami (śmiech). I nie narzekałyśmy. Do dziś lubię to miejsce pod Nosalem. Jeżdżę tam teraz z Kajem.

S jak starość.

Przestajemy panować nad swoim ciałem. Żądamy, żeby było bardziej sprawne, a tu kolano, biodro odmawiają nam posłuszeństwa. To wszystko jest mądrze wymyślone. Starość zaczyna nam doskwierać, organizm wyczerpuje się i dzięki temu powoli przygotowujemy się na rozstanie z życiem. Jeżeli to zaakceptujemy, pogodzimy się, że tak już jest, łagodnie przyjmiemy śmierć. Przestaniemy tak bardzo walczyć z upływającym czasem. Usiłujemy go zatrzymać, udowodnić sobie operacjami plastycznymi, że ciągle możemy mieć ciało trzydziestolatki. A to złudzenie. Ale jeżeli komuś ta iluzja przynosi szczęście i dzięki niej, zamiast narzekać, uśmiecha się do wszystkich, to OK.

W jak wspomnienie.

One gdzieś we mnie są, czasami nagle coś sobie przypominam. Ale nie kultywuję wspomnień, nie zagłębiam się w nie. Nie mam takiej potrzeby. Nauczyłam się żyć w tym momencie, w którym jestem. Staram się nie przywiązywać do tego, co było, zostawiać to za sobą. Niedawno spotkaliśmy się z moim rokiem ze szkoły teatralnej na naszym 40-leciu. Bardzo było śmiesznie, kiedy my, sześćdziesięciolatkowie, zaczęliśmy wspominać studenckie czasy. Zachowywaliśmy się, jakbyśmy znowu mieli dwadzieścia kilka lat (śmiech). Nawet coś sobie wyjaśnialiśmy, za coś siebie przepraszaliśmy. Wspomnienia są po to, żeby znowu przyniosły nam radość tamtej chwili.



Pani Małgorzato, przywróciła mi Pani wiarę w człowieka, w aktorstwo, w siebie. Mam nadzieję, że się wkrótce poznamy, zobaczymy w tym lepszym świecie, gdzie do mądrości i prawdy dochodzi się bez porażek i cierpienia.

Komentarze

Anonimowy pisze…
Nie śpiesz się z tym "wkrótce"... Jesteś tu jeszcze potrzebny!

Popularne posty