Niespełniony pisarz?

 Właściwie nie wiem, dlaczego jeszcze nie zostałem pisarzem. Mam ciągle w pamięci te dziecięce próby opowiadań własnoręcznie pisane i zszywane (!) książki z powyrywanych kartek z zeszytu. Nauczycielki czytały te nowelki, nie wierząc własnym oczom, że 9-letnie dziecko potrafi tworzyć takie fabuły. Pamiętam opowiadania "Bieszczady", "Rycerz z Tarnowa", a także wiersze i poematy w niedokończonych tomikach. I gdzie się to wszystko podziało? Już spieszę z odpowiedzią przyszłym wnikliwym badaczom mego dorobku. W sensie dosłownym znam odpowiedź na to pytanie: spośród owych słynnych debiutów jedne leżą na strychu w Brzozowie, inne utonęły gdzieś w piecu w starym domu i pofrunęły z dymem. Mój ledwie napoczęty debiutancki tomik poezji przejęła mama, która z poczuciem odpowiedzialności dopisywała na kolejnych kartkach przepisy na ciasta. 

Niemałą rolę w zniechęceniu mnie do literatury miała też bibliotekarka z mojej szkoły podstawowej, której się nie spodobało, że rano wypożyczam książkę, a po południu ją zwracam. Podejrzewając mnie o próbę wyłudzenia nagrody za czytelnictwo, oznajmiła mi pewnego pamiętnego popołudnia: "jeszcze raz tu przyjdziesz, to Cię wyrzucę!". Trauma biblioteczna trwała przez prawie rok, a uraz do czytania przez lat co najmniej kilka...  

Problem jest, gdy sobie postawię szerzej owo wcześniej postawione pytanie: gdzie się podziało to zacięcie pisarskie z młodości, radość z pisania, z tworzenia? Pytanie to jest dosyć trudne i odpowiedź na nie może się wydawać smutna i bolesna. Sądzę, że w pewnym momencie swojego życia, jeszcze we wczesnym dzieciństwie pod wpływem różnych złych doświadczeń odebrałem  sobie prawo do odczuwania i dzielenia się emocjami z innymi.  Jeszcze jako młody, 13-letni chłopak arbitralnie zadecydowałem: "to, co czujesz, nie obchodzi innych; po prostu dopasuj się, a nie będzie żadnej draki". I od tego czasu owo "dopasowywanie się" stało się niemówionym leitmotivem mojego życia; żyłem niczym tramwaj jadący po utartym torze od zajezdni do zajezdni. Moje wybory życiowe były dość przewidywalne. 

A jednak w środku podświadomość pracowała, kłębiła się dusza indywidualisty i co jakiś czas potrzebowałem zamanifestować swoją wolność jakimś niespodziewanym, ale krzykliwym wyborem. Na przykład w wieku 12 lat zapuściłem długie włosy, których nie chciałem ściąć za nic na świecie. Dopiero kategoryczna wola mamy spowodowała, że pióra poleciały na podłogę, choć nie obyło się bez płaczu.

W wieku 17 lat odkryłem z kolei samouczek języka węgierskiego, który po raz drugi obudził dzikiego potwora w moim wnętrzu. Zamiast uczyć się pilnie do matury z biologii, studiowałem z przekorą zaciętością podręcznik egzotycznego języka ugrofińskiego, a potem "pożerałem" z równą pasją wszystko, co sokołowska biblioteka mogła mi zaoferować, jeśli chodzi o temat Węgier, kultury, historii, kuchni i geografii. Na nic się zdały przyśmiewki ludzi z mojego bliższego i dalszego otoczenia, że "ciągnie mnie do Cyganów".  Pragnienie obcowania z Cyganami było silniejsze, poszedłem na warszawską hungarystykę.  

Zarzucona pasja literacka z kolei odbiła się czkawką w wieku 20 lat, kiedy postanowiłem pójść na polonistykę, by odnaleźć wewnętrzne, literackie dziecko, zostawione gdzieś daleko z tyłu. Niestety okazało się, że dziecko to zdążyło dojrzeć i ma już zupełnie inne potrzeby. Polonistyka okazała się hurtownią trudnych tekstów, zawikłanych, autorstwa różnych obcych panów i pań, z których większość nie żyje. Pozytywem było poznanie kilku znajomych, przy których do dziś z dumą odgrywam rolę polonisty, używając nieco zmanierowanego języka a lá Gombrowicz lub Dygat. 

Jednak uśpione emocje wróciły. Teatr je obudził i to właśnie na studiach zasiane zostało to ziarenko. Chociaż niemiłosiernie nudził mnie teatr współczesny, to zupełnie inaczej miała się rzecz z improwizacją teatralną, w której zatopiłem się jako niespełna 35-latek. Odżyły z początku te głupie, dziecinne fantazje, odgrywane na scenie jako klasyczne wygłupy, ale z czasem, gdy się skończyły kabareciki, zaczęło się poszukiwanie czegoś nowego, co jest w środku, a milczało długimi latami... Kiedy patrzę dziś na dawne zdjęcia z pierwszych warsztatów i pierwszych lat Pana Wigwama, widzę człowieka bez emocji, który po prostu jest, coś robi na scenie. Nie wygląda to dobrze z zewnątrz, ale tylko ja jeden wiem, ile mnie to w środku kosztowało. Dziś  też kosztuje, ale już nie tyle i lepiej się to podobno ogląda. 

Pozostaje wierzyć, że te uwolnione pragnienia uwolnią też pióro. Chyba już trochę uwolniły. Chociaż nie mam tyle energii ani czasu, co dawniej, to naprawdę dobrze i fajnie mi się tworzy teksty: nie jest to już mordęga, jak kiedy miałem napisać jakąś pracę licencjacką czy magisterską. Wtedy to była rzeczywiście gehenna, a dziś mógłbym pisać takie teksty z autentyczną radością, aż żałuję, że magisterkę zakończyłem 14 lat temu. 

Na szczęście nic straconego, 42 lata, to jeszcze nie czas na umieranie i trochę czasu mam jeszcze. Nie chcę się obwiniać za czas stracony. Może te wszystkie doświadczenia były mi tez w jakimś sensie potrzebne? Myślę, że były. Tak, w jakimś sensie one mnie ukształtowały i postawiły, a raczej "usadziły" w fotelu, z którego teraz kreślę te znaki na klawiaturze. Tak sobie myślę, że czas błędów i ślepych zaułków życia już za mną. Odzyskałem wolność. Cięciwa mojej niewoli gdzieś tam kiedyś została napięta do granic możliwości i dlatego czuję się dziś niczym szybko lecąca strzała! Łapię wiatr, lecąc w powietrzu i zachłystuję się świeżym powietrzem (mimo że dziś upał 31 stopni). 

Wypuszczona  miesiąc temu urlopowa strzała przeszyła Paryż, Pragę, Drezno, Berlin, Lubiąż. Tylu ludzi, tyle miejsc i zdarzeń! Dziś jednak za wcześnie, by o tym jeszcze pisać, niech się spokojnie ułoży w głowie.

Czekam na więcej!   

Komentarze

Popularne posty