Hungaria

Wyznam Wam coś. Czasem  życie robi gwałtowny zwrot i w momencie najmniej spodziewanym wszystko może się wywrócić do góry nogami. Tak stało się ze mną. Dom Kultury w Sokołowie Podlaskim, na pierwszym piętrze czytelnia, ani duża, ani mała. Zazwyczaj stała pusta. W środy bywałem w niej ja, uczyłem się do matury z biologii. Mogłem skorzystać z biblioteki, ale wolałem czytelnię. Z dwóch powodów.
          Pierwszy był taki, że to właśnie w czytelni były cenne książki, których bibliotekarki bały się wypożyczać, żeby nie "zaginęły". Słowniki, antyki, prace zbiorowe, rzadkie i poszukiwane podręczniki uniwersyteckie. Właśnie tam był jedyny w całym mieście podręcznik, który stanowił podstawę programową dla naszej nieco zbyt ambitnej nauczycielki biologii, która zamiast iść z programem liceum, z jakichś dziwnych powodów wiodła nas meandrami  biologii wykładanej na uniwersytetach. Mnie to się podobało, lubiłem biologię.
         Jednak był też drugi powód, dla którego przesiadywałem w środy w czytelni. Moi rodzice budowali dom, a powrót do domu równał się pomocy przy budowie. Nasz dom powstawał powoli, pustak po pustaku, kondygnacja po kondygnacji. Całe liceum minęło mi przy łopacie, taczce i dźwięku betoniarki  Kiedy byłem w pierwszej klasie liceum, urodził się też młodszy brat i kiedy nie pomagałem przy budowie, wtedy nim się opiekowałem. W domu w każdym razie nie było warunków do nauki, był hałas, rwetes, multum obowiązków, a wreszcie brak własnego kąta. W zestawieniu z tym zgiełkiem czytelnia była rajem, świątynią ciszy i spokoju. Znalezienie jej i uzyskanie pozwolenia rodziców na dłuższą naukę dało mi przestrzeń, jakiej nigdy wcześniej nie miałem. Godzina lub półtora godziny wydawała się był niczym wieczność. Miałem ochotę czytać bez końca, otwierać książki i je oglądać, jednak wstyd przed wzrokiem bibliotekarki nie pozwalał mi na to: w jej oczach byłem czytelnikiem podręcznika biologii i takim mnie znała. Co mogłaby sobie o mnie pomyśleć, gdybym teraz nagle zaczął czytać coś innego. Raz jednak wyszła. Wtedy ja cicho, posuwistym krokiem i z biciem serca udałem się do drugiej półki. Zacząłem otwierać słowniki, encyklopedie, atlasy obłożone w twarde oprawy. Pamiętam jak pachniała nowa encyklopedia PWN-u albo jak pożerałem wzrokiem kartki "Słownika mitów i symboli", wertowałem i szukałem, gorączkowo szukałem książki, która okaże się jak narkotyk - przemieni i zdobędzie moje życie. Niestety nie znalazłem.
         Kilka tygodni później podczas środowej nauki wpadła mi w oko właśnie ta książka. Tak po prostu. Zobaczyłem jej tytuł z oddali, poszedłem i wziąłem ją z ciekawości do ręki. Miała grubą, fioletową okładkę, a na niej tytuł pisany wielką czcionką: "Język węgierski dla początkujących"... Otworzyłem i stało się. Wówczas to było hobby, całe wakacje prześlęczane nad tą książką i dziesiątkom innych książek poświęconym Węgrom, ich językowi, kuchni, kulturze. Potem w końcu kuriozalna - zdaniem wszystkich wokół decyzja o pójściu na hungarystykę. Może nie tak do końca dla wszystkich. W mojej decyzji wspierała mnie moja siostra, a największym "dowodem" tego wsparcia była kradzież tego podręcznika z tamtej czytelni. "Masz" - powiedziała, "to dla Ciebie". Na studiach przekonałem się, że Węgry to kraj piękny i jedyny w swoim rodzaju i że język jest piękniejszy niż mi się wydawało na podstawie podręcznika. W pierwszej poznanej w autobusie Węgierce prawie się zakochałem, to było jeszcze w Warszawie. Była rzeczywiście ładna, ale spaliłem trochę znajomość, bo chcąc powiedzieć jej coś miłego, powiedziałem nieświadomie coś wulgarnego. W węgierskim wszyscy na początku popełniają takie błędy, dlatego też i mnie słusznie  wyśmiała Nóra,  a ja zupełnie straciłem rezon. Wtedy w naszych akademikach mieszkało wielu Węgrów. Lgnąłem do nich jak chory do lekarstwa, a Węgrzy za nic nie potrafili mi spowszednieć, zapraszałem ich wszędzie i jeździłem z nimi wszędzie. Chwilami mieli mnie dość. Na drugim roku otrzymałem wyróżnienie za świetne wyniki, a razem z nim możliwość wyjazdu na stypendium. Wreszcie zobaczyłem Węgry. Budapeszt był jak ósmy cud świata. Nie imprezowałem jeszcze, całe wieczory spędzałem na słuchaniu radia przez słuchawki walkmana. Tłumaczyłem audycje radiowe, teksty piosenek, uczyłem się coraz to nowych słów. Mój kolega z pokoju nazwał mnie gburem, ponieważ mało się integrowałem. Denerwował mnie.
        Po pierwszym stypendium na Węgrzech wróciłem tam jeszcze w wakacje zobaczyć zaćmienie słońca nad Balatonem. Zaćmienie zobaczyłem, ale w drodze powrotnej do Polski wydarzyło się coś, od czego trauma została mi do dnia dzisiejszego. Kilka miesięcy po niej kolejna. To był ten drugi, zupełnie niespodziewany zwrot w moim życiu. Walczyłem z samym sobą i że światem, podjąłem drugi kierunek studiów, by utrzymać się w wysokiej formie intelektualnej i ocalić swój idealizm, ale przegrałem. Ból po dwóch silnych ciosach otrzymanych w tak krótkim czasie okazał się silniejszy od moich dotychczasowych pragnień ambicji. Dlatego odpuściłem, szczególnie na drugim stypendium, które było jedną wielką imprezą. Wielkie emocje związane z Węgrami jeszcze wracały, jak choćby tłumaczenie dla Imre Kertésza, laureata nagrody Nobla czy próba studiów doktoranckich, ale czułem, że moja miłość do Węgier już nie będzie taka, jak na początku. Tamta dawna rana z Budapesztu wbiła się mocno w moje serce i pozostała do dnia dzisiejszego.
           Po studiach zacząłem pracować z węgierskim i z Węgrami. Wtedy też sam węgierski z języka poezji przekształcił  się w narzędzie komunikacji. Dzięki temu moja miłość do Węgier też dojrzała, stała się bardziej świadoma. Poznawałem obszary psychiczne i geograficzne Węgrów, poznałem też wiele wad typowych madziarów. W sumie jedenaście lat pracy w różnych miejscach, a sentyment cały czas ten sam. Z węgierskim i Węgrami pracuję praktycznie nieprzerwanie przez cały ten czas. Nie zawsze były to projekty kończone sukcesem, ale za każdym razem zostawiam po sobie dobrą aurę. Nieraz klienci szukają mnie jeszcze kilka lat po tym, jak odejdę z jakiejś firmy. Odpisuję im wtedy albo oddzwaniam z troską i wydaje mi się, że rozumiem ich żal. Skarżą się, że nowi menadżerowie ich nie rozumieją, że zostali pozostawieni sami ze swoimi problemami. Trudno jest odmówić im racji. Zrozumieć Węgrów, ich myślenie, jest nieprawdopodobnie trudną rzeczą. Nie pytajcie mnie dlaczego. Pozostałości ugrofińskiego, azjatyckiego myślenia? A może przerażająca samotność wśród indoeuropejczyków, wśród których czuli się zawsze obcy i zbędni? Stawiałbym na to drugie. Węgrzy, skrzywdzeni po Trianonie, teraz piętnowani przez Unię Europejską, nigdy nie mieli łatwego życia. Jak ja i dlatego rozumiem ich lepiej niż Wyborcza lub krytykanci Viktora Orbána. Ten naród naprawdę wycierpiał wiele, ale jednego nie można im odmówić - prawdziwi Węgrzy wiedzą, czym jest honor.
             Czy żałuję, że wybrałem hungarystykę? Nie. Mógłbym tu jeszcze opowiadać wiele i przytaczać dziesiątki innych argumentów, lecz powiem Wam na razie tylko tyle: Węgry to jedna z najważniejszych decyzji w moim życiu i nie żałuję jej.

Komentarze

Popularne posty