Prawda i miłość

Dziś Kościół obchodzi Uroczystość Objawienia Pańskiego zwaną popularnie Świętem Trzech Króli. To dobry moment na to, by poruszyć temat, jak konkretnie Bóg objawił się w moim życiu.

Jako dziecko bardzo wcześnie nauczyłem się czytać, miałem 7 lat, gdy czytałem wszystko, co mi się nawinęło pod rękę. Czytałem  bajki i baśnie, wertowałem gazety, próbowałem czytać nawet książki filozoficzne, które mój ojciec dostał kiedyś w prezencie od jakiegoś księdza z Inorocławia i choć niewiele rozumiałem, to byłem pod wrażeniem, że takowe istnieją. Najwięcej wypożyczałem z biblioteki szkolnej, normalką było u mnie, że rano wypożyczałem książkę, a po południu już ją odnosiłem do zwrotu. Nigdy nie zapomnę, gdy pewnego razu bibliotekarka powiedziała mi, że jeszcze raz przyjdę po książkę, to mnie wyrzuci. Myślała, że poluję na nagrodę za czytelnictwo Zablokowałem się, całkiem serio, czytałem mało, ale za to uważniej. W czwartej klasie podstawówki wpadła mi w ręce książka w ładnej obwolucie, a w środku zapisana drobnym drukiem. To było Pismo Święte Nowego Testamentu. Zacząłem od Ewangelii Mateusza. Szło opornie, rodowód Jezusa, kazanie na górze. Miałem wrażenie, że to co czytam, jest bardzo ważne, wreszcie po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, że obcuję z prawdą. Odtąd baśnie i bajki nie miały już takiego uroku co kiedyś. Oczywiście była po drodze wielka fascynacja mitologią grecką, ale historia Jezusa była czymś silniejszym. W moim domu było dużo świętych obrazów, sporo książeczek do nabożeństwa i  bardzo dobrze pamiętam, jak babcia uczyła mnie modlić się i śpiewać pieśni religijne. Już w dzieciństwie czułem obecność Boga, jego opiekę. To wszystko było też trochę skomplikowane, gdyż jednocześnie bałem się trochę obrazów Jezusa albo Maryi, które patrzyły na mnie tuż po obudzeniu, chwilami, gdy obudziłem się o 5 rano i patrzyłem na obraz w półmroku, miałem wrażenie, że Jezus rusza ustami i coś mówi. Nie wiem dokładnie kiedy, ale już w bardzo wczesnym dzieciństwie podczas każdej modlitwy zacząłem prosić Jezusa, by mi się objawił. To było jak nawyk. Jezus się nie objawił, za to w czasie jednego ze snów objawiła mi się Maryja. Miałem chyba osiem lat i pamiętam, że we śnie poprosiłem o objawienie, wówczas ukazało mi się zdjęcie Matki Boskiej i usłyszałem słowa: "lepiej umrzeć niż żyć". Przestraszyłem się nie na żarty! Takie słowa to przecież czarne proroctwo, pomyślałem, że czeka mnie życie pełne udręk i że skończę marnie. Ja, który dopiero zaczynałem życie! Chyba wtedy zacząłem mniej się interesować biblią, do kościoła chodziłem rzadziej, tym bardziej, że często mdlałem w tłumie, modliłem się też machinalnie.

Moja wiara obudziła się ponownie w drugiej klasie liceum. Proboszcz naszej parafii szukał chłopców na kurs lektorski organizowany w Sokołowie Podlaskim. Poczułem, że to wezwanie skierowane do mnie. Okazałem się jedynym chętnym z naszej parafii. Kurs był ciekawy, poprawiłem swoją dykcję, dostałem piękny dyplom i legitymację i po poświęceniu przez biskupa zacząłem użyczać Bogu swoich ust podczas Eucharystii. Wszyscy wtedy w kościele widzieli we mnie kandydata na księdza, a ci mniej zorientowani oczywiście samego księdza. Moja wiara też się rozwijała. Zacząłem modlić się co rano w kościele w drodze do szkoły. Podczas modlitwy nie istniało dla mnie nic, całkowicie pogrążałem się w kontemplacji. I wtedy to się stało. W czasie porannej podróży autobusem do szkoły zostałem uniesiony do nieba, ale nie fizycznie, tylko w sensie duchowym, czułem obezwładniającą i wszechobecną radość i miłość, jakiej nie czułem nigdy wcześniej i bliskość Boga. Moja wiara została nagrodzona - doświadczyłem Boga i to doświadczenie miało najważniejsze znaczenie dla dalszego rozwoju mojej wiary. Pytałem potem Boga, czy mam mu się poświęcić całkowicie, ale odpowiedzi nie uzyskałem, więc robiłem analizy, bilanse. Odpowiedź jednak otrzymałem albo tak mi się wówczas wydawało. Jakiś czas później otrzymałem takie samo doświadczenie, jadąc rowerem do kościoła, gdzie miałem służyć podczas niedzielnej mszy. To samo uniesienie, tylko po oprzytomnieniu poczułem swędzenie i zauważyłem dużego chrabąszcza na ręce. Natychmiast zacząłem nerwowo strząsać owada i wtedy uderzyłem z całym impetem w tył roweru sąsiada, który też jechał na mszę. Było mi tak głupio, rozdarte spodnie, krwawiące kolano, a tu jeszcze trzeba założyć białą albę... Czułem, że mój zapał się schładza i że pójdę na studia, a nie do seminarium. Traf chciał, że zakochałem się wtedy w węgierskim i w Węgrzech i z nimi związałem przyszłość.
Mój ksiądz był dziwny, palił papierosy, miał romans z kobietą, którą przedstawiał mi jaką swoją siostrę, stracił prawo jazdy za jazdę po alkoholu. Był smutnym człowiekiem, ale wspominam go dobrze. Jego nieszczerość i zagubienie życiowe świadczyły o jego człowieczeństwie i nieco odbierały mu znamiona świętego kapłaństwa, jednak takie połączenie budziło też mój podziw. Walczył ze swoimi słabościami i choć miał ich wiele, pozostał wierny Bogu aż do śmierci.

Za to a na studiach coraz mocniej odchodziłem od Boga. O ile na pierwszym roku modliłem się i chodziłem do kościoła, to potem opuściłem się. Wstydziłem się modlić w pokoju w akademiku, a nasze piętro było najbardziej imprezowe ze wszystkich. Szybko dowiedziałem się, jak smakuje alkohol. Na stypendium na Węgrzech zupełnie przestałem chodzić do kościoła - nie rozumiałem większości z tego, co mówi się i śpiewa podczas mszy. Na trzecim i czwartym roku zerwałem z kościołem prawie zupełnie, oddałem się imprezom i wchodziłem w związki z kobietami. Podczas jednej ze spowiedzi ksiądz kazał mi zostawić kobietę, z którą żyję w związku, a ja... zostawiłem kościół. Świat się nie zawalił, było mi dobrze, robiłem co chciałem i kiedy chciałem. Trwało to kilka lat, dużo chciałem wówczas, ale im bardziej się starałem, tym bardziej nic mi nie wychodziło. Narastała moja frustracja, pogłębiał się niepokój. Błędnie interpretowałem rzeczywistość. Nie uczyłem się na błędach Złe i nieudane znajomości, nieudana przygoda z doktoratem, trudności w pracy, wreszcie całkowicie abstrakcyjny wyjazd do pracy do Końskich, gdzie moja samotność wymierzyła mi najsurowszy wyrok: załamanie psychiczne. Załamany wróciłem do rodziców na wieś, gdzie trochę pozbierałem się, lecz w dalszym ciągu czułem beznadziejność. Naśmiewałem się z wiary mojej mamy, pokazywałem jej filmiki, że Jezus jest jednym z historycznych uosobień Boga Słońca, które było tym samym głównym bóstwem we wszystkich religiach i cywilizacjach. Wierzyłem, że światem rządzą jacyś manipulanci, masoni albo wierzący w New Age, ogólnie patrzyłem "zdrowym" okiem na wszystkie religijne mądrości. Mój stan się jednak nie poprawiał, wtedy zaryzykowałem i dzień w odpustu parafialnego poszedłem na mszę i do spowiedzi po kilku latach. Nie dostałem wówczas konkretnej porady od spowiednika, a jedynie coś w rodzaju reprymendy, ale po tym wydarzeniu nastąpił przełom: powróciła moja zdolność do podejmowania decyzji. Podjąłem terapię, wróciłem do Warszawy, znalazłem pracę. Zacząłem też regularnie chodzić do kościoła.

Przez dwa lata szukałem w ciemno i wciąż się potykałem, ale w końcu znalazłem Go. A raczej to On mnie znalazł. Uczestniczyłem w cyklu wykładów z psychologami i coachami, który nosił nieco zabawną nazwę: "Droga wojownika". Wojownikiem byłem, bo walczyłem wówczas o przetrwanie w warszawskim światku. Po zakończeniu cyklu wykładów przy mikrofonie stanął starszy pan, który zaprosił wszystkich na kontynuację kursu w formie wyjazdu. Zapisałem się i wyjechałem. Nie wiedziałem, że będzie to kurs religijny, więc moje zdziwienie było spore. Z czasem jednak zaufałem prowadzącym i wziąłem sobie wiele do serca z tego, co tam usłyszałem. Po kursie nie poczułem żadnej spektakularnej zmiany. Przyszła kilka tygodni później i wywróciła do góry nogami całe moje życie. Uświadomiłem sobie, że nie rozumiałem Jezusa w ogóle, bo uważałem, że aby doświadczyć Boga, muszę sobie na to zasłużyć dobrym i przykładnym życiem. Wspólnota uświadomiła mi, że On nigdy mnie nie opuścił i wystarczy dać mu panowanie nad sobą, wybrać go na swojego Pana i Króla, a on sam będzie prowadził. To właśnie on daje łaskę poznania prawdy, uwalnia od lęku, daje nadzieję  i miłość. Świat zaś go nie zna, bo nie wierzy Jego Słowu. W ten oto sposób żywą wiarę i zrozumienie Boga przywrócił mi kurs Nowe Życie, a potem wspólnota Galilea. Należę do niej cały czas i jestem animatorem Domu Zmartwychwstania.

Widzę obok siebie otwarta biblię. Czym ona jest? Wierzę, że jest świadectwem tego co było, jest i będzie. Jest przekrojem objawienia Boga w czasie, przestrzeni. Ten tekst też jest świadectwem. Zawiera prawdę o tym, co się ze mną działo i jak poszukiwałem prawdy i miłości w moim życiu. Wszystko w tej historii ma swój sens, także moje odejście od prawdy, bo prawdą jest, że przez kilka ostatnich lat mojego życia żyłem kłamstwem. Nawet gdy już byłem we wspólnocie, nie potrafiłem do końca odróżnić dobra od zła. Przez kilka lat pracowałem w różnych firmach, gdzie byłem odpowiedzialny za marketing i wsparcie sprzedaży suplementów diety, które były oszustwem. Trochę nie miałem wyboru, innej pracy nie było, a zarabiałem nieźle, jednak moje sumienie cierpiało coraz mocniej. Obserwując ogromne przychody firmy, uświadomiłem sobie, jak bardzo ludzie wierzą w różne "prawdy", z których wiele rościło sobie pretensje do prawd naukowych. Wiedziałem, że z nauką zawsze był ten problem, że nowa prawda poddawała w wątpliwość prawdę poprzednią, więc w samej naturze nauki jest jej falsyfikacja, a oprócz tego nieuchronna cząstkowość - znamy tylko niewielki skrawek tego, co jest do odkrycia, a nasze zmysły są mocno ograniczone. Jednak gdyby zadać pytanie: skąd wzięła się nauka, to odpowiedź byłaby prosta: z pragnienia człowieka do poznania PRAWDY. Ludzie pragną prawdy mocno i wierzę, że będzie im ona dana. To co ukryte staje się dziś widoczne, rzeczywistość staje się coraz bardziej transparentna, a literatura autobiograficzna i blogi biją na głowę wszelką fikcję. Nie chcą tzw. fejku, tylko prawdy. Chcemy autentyzmu i chcemy wierzyć, że świat nie jest tylko siedliskiem ludzkiego egoizmu, pożądania i chciwości. Wierzymy, że tym wszystkim rządzi MIŁOŚĆ, której nie doświadczamy albo doświadczamy zbyt cząstkowo, fizycznie. Jednak prawdziwa miłość to nie tylko pragnienie, to także całkowita wolność w byciu prowadzonym. Jezus jest miłością i on najlepiej uosabia tę wolność. Pamiętam moje obawy przed oddaniem Jezusowi władzy nad sobą - a co jeśli pośle mnie do zakonu albo tam, gdzie nie chcę? Teraz tylko mogę się śmiać z tego. On naprawdę wie, czego mi potrzeba, jest ze mną, prowadzi mnie po właściwych ścieżkach, ale nie zniewala.  Dzięki temu mam uczucie głębokiego pokoju i radości - patrzę na przyszłość z nadzieją. Jezus podarował mi aktorstwo jako narzędzie poszukiwania prawdy o człowieku, wciąż ćwiczę i udoskonalam narzędzia aktorskie, by odsłaniać kolejne prawdy o człowieku, o relacjach, o samym sobie.

Jezu, świat kiedyś pozna Ciebie, tak jak ja poznałem Ciebie. Dzisiejszy człowiek szuka gorączkowo prawdy. Dziś bez litości piętnuje się oszustwa i oszustów, a narzędzie, jakiego używają dziś ludzie  - Internet, sprzyja szybkiemu docieraniu do prawdy, ponieważ Internet pamięta wszystko. Denerwują nas stronnicze media, nieszczerość polityków, zakłamanie autorytetów i sprzeczne informacje płynące z wielu źródeł. Dzisiejszy człowiek pragnie też wolności, ale często szuka sobie bożków, które dają mu tylko chwilowe wytchnienie - kupuje gadżety, podróże, chodzi na imprezy. Wreszcie - dzisiejszy człowiek pragnie miłości, a nie doświadcza jej, bo jest zapatrzony w siebie i swoją przyjemność. Ja niestety też taki jestem. Za mało czasu na rzeczy istotne, za dużo zwlekania z ważnymi decyzjami, siedzenia z telefonem przy twarzy. Brak mi kogoś, kto będzie najbardziej zaufaną osobą, która powie mi całą prawdę o mnie, której dziś boi się wypowiedzieć ktokolwiek z osób, które znam; osoby, która pozna i doceni całą głębię mojej natury. To moje osobiste świadectwo, częściowej wolności, lecz także w pewnym sensie pustki życiowej, której - o ironio doświadcza coraz więcej osób. Kiedyś taki nie myślałem, ale teraz już wiem, jesteśmy samotnym tłumem, dlatego nie wstydzę się przyznać do własnej samotności. Jednak nauczyłem się, jak konstruktywne posługiwać się własną samotnością i nawiązywać przyjaźnie i dobre znajomości. Staję się coraz bardziej autentyczny i choć do pełnej wolności brakuje mi jeszcze trochę, bo czuję sporo ograniczeń, to wiem, że prawda mnie wyzwoli, a ta wolność uzdolni mnie do kochania. Tak też stanie się z każdym, kto zaufa Słowu. Bóg nie powołuje zdolnych, ale uzdalnia powołanych. Właśnie dlatego wiem już, co oznaczały słowa Maryi, która we śnie powiedziała mi:  że "lepiej umrzeć niż żyć". Warto było umrzeć dla świata, dla grzechu i zmartwychwstać razem z Jezusem. To nie była jakaś fatalistyczna wizja, tylko propozycja powierzenia Jezusowi swojego życia, jak niegdyś ona sama uczyniła, odpowiadając archaniołowi Gabrielowi: niech mi się stanie według słowa Twego. Tego oczekuje ode mnie Jezus: Danielu, umieraj dla egoizmu, wygodnictwa, lenistwa i próżnej chwały. Żyj dla mnie, a ja Ci pokażę doskonałą drogę, pokażę Ci, jak doświadczyć prawdziwej miłości.

Umrzeć nie jest łatwo, nie jest łatwo zrezygnować z siebie, poznać właściwą kobietę, założyć rodzinę, poświęcać się dla dzieci i żony, czyli codziennie umierać: z wygórowanych ambicji, z pychy, a wreszcie ze zmęczenia. Kilka tygodni temu obchodziliśmy Boże Narodzenie, rocznicę urodzin Jezusa - święto narodzin dziecka, które zmieniło nie tylko życie swoich rodziców, lecz także losy świata. Dzisiejszy świat boi się dziecka, nie tylko tego narodzonego 2000 lat temu w stajence betlejemskiej - boi się dziecka, które zakończy moje wygodne, leniwe życie, z którym nie można swobodnie jeździć na wakacje, które kosztuje i ciągle czegoś chce. Człowiek utożsamia dziecko z ciężarem, którego można się pozbyć, wystarczy uchwalić to prawem, boi się utracić siebie takiego, jakim jest teraz. A kiedy boimy się utraty siebie, nie doświadczymy miłości, która rodzi się z akceptacji, jak i rezygnacji, z kochania zarówno zalet, jak i ograniczeń. Ale życie takie nie jest: życie to zarówno kwitnąca młodość, jak i nużąca starość, to zdrowie i choroba, radość i smutek i nie da się ograniczyć jednej z tych rzeczywistości - każda z nich ma swój wkład w to, kim jesteśmy, co więcej - bez pracy, cierpienia nie można doświadczyć pełni przyjemności, jaką daje relaks i odpoczynek. Dopóki nie zaakceptujemy pełnej PRAWDY o życiu, nie będziemy całkowicie wolni, ani zdolni do prawdziwej miłości. Dzielenie się prawdą wymaga odwagi, nie było mi łatwo, ale zdobyłem się na nią i wierzę, że było warto. Mam nadzieję, że moje świadectwo pomoże komuś, kto miał lub ma podobne doświadczenia do moich.

Komentarze

Popularne posty