Jak odzyskałem flow w improwizacji?




Kiedyś w mojej scenicznej praktyce zdarzył mi się taki okres, że podczas grania improwizowanej sceny nie wiedziałem, co mam powiedzieć lub odpowiedzieć partnerowi. W chwili wchodzenia na scenę czułem pustkę w głowie i zaczynało mnie to stresować. Myślałem początkowo, że to oznaka braku warsztatu lub ogrania, ale może być to po prostu wynik samego znużenia improwizacją.  Chciałem nawet odpocząć od impro, ale zdałem sobie sprawę z pewnej rzeczy. Przecież zupełnie naturalne jest, że improwizacja uprawiana sukcesywnie po pewnym czasie może stawać się schematyczna, ponieważ każdy człowiek jest zaprogramowany tak, by planować i porządkować rzeczywistość, czyli po pewnym czasie grania improwizowanych scen także ja próbuję „zaprogramować” po swojemu mój świat sceniczny, by stał się nieco bardziej przewidywalny i uporządkowany po to, by czuć się bardziej bezpiecznie.
I tak, nawet nie zdając sobie sprawy, zacząłem budować sobie w zupełnie nieuświadomiony sposób własny komfortowy domek z miękką kanapą i ciepłymi kapciami.

To niebezpieczeństwo szczególnie daje się we znaki teatrom o ustalonym składzie, jak, mój, ale taki scenariusz może też się wydarzyć w stałej grupie warsztatowej.  Schemat programowania wygląda następująco: „najpierw zrobię/powiem rzecz, której się po mnie spodziewasz, a Ty zachowasz się w taki sposób, bym się od razu połapał(a), o co chodzi.” W ten sposób, unikając ryzyka, bez spontaniczności, gramy bezpieczne sceny, które mieszczą się w naszych horyzontach oczekiwań. Jest poprawnie, jest czasem nawet ciekawie, ale czy to jeszcze jest improwizacja?

Otóż nie – w tym momencie przekroczyliśmy granicę świata improwizacji teatralnej, a wkroczyliśmy w strefę szeroko pojętego teatru, gdzie takie dopracowane schematy gry często budzą uznanie. W tej chwili widz typowo teatralny może pochwalić dobrą grę aktorską, rozbudowaną i dopracowaną postać, wykreowaną przestrzeń i brak błędów, tymczasem siedzący obok miłośnik teatru improwizacji wyjdzie trochę rozczarowany, bo niby wszystko ładnie, poprawnie, ale jakoś tak bez olśnienia, brak spontanicznych reakcji, czy wreszcie – dziwności, która jest konsekwencją scenicznego ryzyka, kiedy się ze sobą zgadzamy, nie bojąc się popełnienia błędu.

Inną konsekwencją dłuższego kontaktu z improwizacją jest tzw. „granie na siebie”. Na warsztatach dla początkujących uczy się uczestników, że improwizacja kieruje się zasadą „partner w centrum”. Po pewnym czasie okazuje się, że gdy zaczynamy sobie radzić coraz lepiej i odczuwamy zasłużoną, choć nieco egoistyczną przyjemność z improwizowania, przypisując sceniczne sukcesy własnym umiejętnościom, a nie wspólnemu zaangażowaniu mojemu i partnera. Jednak pół biedy, jeśli tylko się cieszymy ze sceny, gorzej, gdy coraz częściej zaczynamy się domagać, by nasz sceniczny partner dopasowywał się do nas i do naszej wizji gry. Kiedy tylko zaczynamy myśleć kategoriami „mam lepszy pomysł”, „on mnie nie zrozumiał”, „zepsuł mi scenę”, „z nią nie zagram, bo gra słabo” – natychmiast udaj się na na warsztat z podstaw, inaczej nabawisz się nawyków, które w improwizacji nie są mile widziane. Zobaczysz, stopniowo odzyskasz radość z grania w scenicznym „tu i teraz” i przestaniesz reagować na dziwne oferty blokowaniem ich lub – gorzej - nazywać je snem, urojeniem, chorobą psychiczną czy naćpaniem. Tak było ze mną, grałem z "naturszczykami" i zacząłem sobie radzić coraz lepiej dzięki wprowadzeniu w życie tych 3 prostych zasad.

       UWIERZYŁEM   NA NOWO

Improwizować nie znaczy nic innego jak po prostu wierzyć drugiej osobie i bez trudności odpuszczać własne pomysły, gdy ktoś ma inny – nie ważne jaki. Nie ma lepszych i mądrzejszych pomysłów, więc jeśli szukasz recepty na rutynę w improwizacji, to na początek zrób takie ćwiczenie: ustaw przed sobą kolejkę osób i każ im dawać sobie przypałowe oferty, a potem zgadzaj się na każdą usłyszaną głupotę, wierz i gdy trzeba nazywaj partnera geniuszem, a samą ofertę przyjmuj z entuzjazmem. Nie chodzi o to, żeby potem grać takie sceny, chodzi o ukształtowanie samego nawyku brania na klatę całego przypału, jaki nas może spotkać. Ponieważ najgorsze, co może nas spotkać w improwizacji, to pozostanie „we własnej głowie”, gdzie może jest czasem i dużo pomysłów, ale wszystkie są w jakiś sposób przewidywalne.

         ODZYSKAŁEM SPONTANICZNOŚĆ

Reagowałem coraz bardziej spontanicznie i zaufałem bardziej własnemu ciału niż samej głowie. Kiedy wchodzisz na scenę bez pomysłu, a przyjmujesz jedynie jakąś wyraźną pozę i czekasz na to, co się wydarzy – mówisz o wiele więcej niż sama „gadająca głowa”! Nie bez powodu mówi się, że słowa to tylko 15% komunikatu, a reszta to mowa naszego ciała. Bądź świadom tego, że Twoje ciało mówi cały czas i to co mówi często jest w sprzeczności z tym, co wypowiadasz słowami. Odzyskując świadomość swego ciała, zyskujesz większą swobodę wyrażania siebie na scenie.

  DAŁEM SOBIE CZAS

Gdy zanadto skupiałem się na sobie, miałem też często nawyk „nawijania”, przez co zabierałem partnerowi prawo do współtworzenia sceny. Tymczasem niekiedy lepiej jest zamilczeć niż wygłosić trzyminutową perorę. Gdy coś Cię dotknęło - rozejrzyj się, zareaguj ciałem, nawet zamyśl się – jednym słowem daj sobie czas. Robiąc pauzę w scenie, wcale nie okradasz partnera, ani widzów z widowiska. Nikt nie powiedział, że na scenie musi się cały czas coś dziać. To właśnie dzięki umiejętnie stosowanym pauzom pewne słowa mogą odpowiednio wybrzmieć, pauza wywołuje też efekt kontrastu, gdy odgrywane sceny są zbyt szybkie. Dzięki temu panujemy nad dramaturgią spektaklu, a partner dostaje więcej czasu i przestrzeni na to, by dołożyć do sceny własne szczegóły.

Komentarze

Piotr pisze…
Dobry post

Popularne posty