Praca szuka człowieka

Zawsze mam sobie za złe, że o rzeczach ważnych nie piszę "na gorąco", tylko z pewnym opóźnieniem, a tak jest z tematem, który teraz poruszam. No nic, zacząłem, jedziemy.

A to było tak. Była niedziela, chłodno, ale całkiem przyjemnie i słonecznie. Idę ulicą Żytnią do kościoła. Okazuje się, że msza jest dopiero za godzinę i mam trochę czasu dla siebie. Czuję głód, postanawiam wejść do pobliskiej wietnamskiej restauracji. Nie z jakiegoś szczególnego upodobania do chińszczyzny, bardziej z braku czasu i ponieważ to jedyne czynne miejsce na tej pustawej skądinąd w niedzielę ulicy. Przede mną wychodzi z lokalu dziewczyna z kilkoma styropianami na wynos, idzie, machinalnie machając siatką w kierunku zaparkowanego samochodu. Wchodzę i zamawiam kurczaka po tajsku. W środku siedzą ludzie gorączkujący się a to sobą, a to narzekaniem na partię rządzącą, jest też samotny człowiek ze zmarszczonym czołem czytający "Wyborczą", a nad tym wszystkim wisi sobie na ścianie duży telewizor bezskutecznie strzelający w ludzi reklamami i programami rozrywkowymi. Każdy ma tu swój świat i porusza się utartym,  torem, nie wyłączając "Wyborczej" i telewizora. Jak błogo, ja też mam wreszcie trochę czasu dla siebie...

Nagle do knajpy wpada grupka azjatyckich tubylców z zakupami, Wietnamczycy wykrzykujący coś głośno po swojemu i witający się radośnie z kelnerką. Niczym się nie przejmują, idą szybko do kuchni, skąd w dalszym ciągu słychać gromkie "hegra elgeri jksaaa uruu". Aha, biorą się do roboty... Wydaje się, że tu nie ma żadnego przypadku, każdy Wietnamczyk jest tu po coś. Nie widzę ich, ani nie rozumiem ich języka, a jestem niemal pewien, że są zajęci robotą: jeden rozpakowuje, drugi gotuje, trzeci rozlicza się z zakupów. Po chwili uśmiechnięta Wietnamka przynosi mi jedzenie. Jem i rozglądam się po restauracji. Całkiem tu ładnie i nowocześnie, schludnie, choć styl mało oryginalny, ikeowski, jednak wietnamski kicz został ograniczony niemal do minimum, choć to nie byle jakie minimum! - Otóż przy barze stoi ni to szopka ni to ołtarzyk z jakąś figurką. Jak słodziutko. Pewnie zaczynali od zapyziałej budy i proszę, dorobili się. Po jedzeniu idę umyć zęby w toalecie, by trochę zamaskować zapach curry. Tutaj kolejne zdziwienie - toaleta czysta i nowoczesna, ale nie ma zamka, a w środku sedes od umywalki oddzielają skromne, zasuwane drzwi, oczywiście niezamykane na zamek. Na pewno stać ich było na zamek i na ściankę działową, ale uznali wyposażenie łazienki w te elementy za zbyteczne. Chyba nam, Europejczykom, będzie trudno to zrozumieć, a jednak mnie to właściwie nie dziwi.

Przypominam sobie moje pół roku spędzone w hinduskiej firmie informatycznej. To był nowoczesny biurowiec, centrum Warszawy, obowiązkowy dress code, a jednocześnie... zakaz zamykania drzwi.: "Let the door open!"Nikt wchodzący do biura nie zamykał za sobą drzwi. Do tego dochodziły inne dziwne nawyki Hindusów: zbyt głośne mówienie, a właściwie krzyczenie albo podchodzenie do człowieka z każdym pytaniem pod samą twarz. No może nie byłoby to aż takim problemem, gdyby ubrani w garnitury Hindusi dbali także o higienę jamy ustnej. Codziennością były widoki naszych szefów ganiających za sobą po biurze jak po bazarze i machających przy tym rękami. Pamiętam też, jak zdziwili się, gdy protestowaliśmy, że  nie przyjdziemy do pracy w sobotę, jeśli nie zapłacą nam dodatkowego wynagrodzenia lub nie dadzą w zamian dnia wolnego. Mówili: "Jak to? Praca to praca". Tak, jakby była ona dobrem samym w sobie i chcąc nie chcąc musieliśmy przychodzić do pracy w weekendy bez liczenia na jakiekolwiek gratyfikacje z tego tytułu.

No właśnie, a teraz jest niedziela, dzień wolny, a ja sobie siedzę w wietnamskiej restauracji i zaczynam rozumieć, skąd się bierze zapał i radość do pracy u tych niewychowanych i krzykliwych Azjatów. Wietnamczycy też są wobec siebie bezpośredni, podchodzą blisko do siebie nawzajem, nie zamykają toalet, gadają głośno (a jak się bardzo postarasz, to zobaczysz, co się dzieje w kuchni). Oczywiście nie jest to dla mnie zupełna egzotyka, bo podobnie zachowujących się ludzi w Polsce można jeszcze spotkać w biedniejszych polskich wioskach, np. przy wspólnych zbiorach ziemniaków. Wychowywałem się na wsi i dobrze pamiętam moich sąsiadów w dzieciństwie: wchodzący do domów bez pukania, w rozmowach rubaszni i często niezdrowo rozemocjonowani. Kiedy dziadka w domu nie było, sąsiad za normalne uważał, by wejść do stodoły i "pożyczyć" kosy albo młota. Często pożyczali nawet, gdy ktoś był w domu, bo bliżej było do stodoły, a robota ważniejsza niż konwenanse. Dziś Ci sami sąsiedzi trzymają kłódki na wszystkich budynkach, a zamiast odwiedzać się, wolą siedzieć w domach i oglądać telewizję.

Zmierzam powoli do konkluzji: po co ja właściwie o tym wszystkim piszę? A no dlatego, że ostatnio (jakieś 20 lat) bardzo zmienił się stosunek człowieka do pojęć takich jak czas, przestrzeń i przede wszystkim "praca". Przede wszystkim praca była kiedyś wspólną pracą - składała się z wysiłków, jakie wkładali w nią poszczególni członkowie zespołu, trzeba ją było wykonywać dłużej i więcej się komunikować, nawet jeśli było to tylko zebranie ziemniaków przed upływem dnia. Wspólny wysiłek fizyczny i komunikacyjny tworzył społeczności, których dziś po prostu nie ma i wielu młodych ludzi po prostu nie wie, jakie jest ich miejsce w rzeczywistości, ani jak się komunikować. Praca tworząca trwałe, a nie "projektowe" społeczności, stanowiła jednak wartość samą w sobie. Wartość, która niestety jest nie do zastąpienia. Rozproszenie, atomizacja pracy  i surowy przelicznik "praca = kasa" przyczynia się do odebrania pracy wartości polegającej na spajaniu społeczności i budowaniu zaufania. Bez tej wartości praca wcześniej czy później staje się ciężarem, nawet jeśli wykonujesz ją z pasją. Ciężar pracy z niewidzialnym współpracownikiem, klientem, ciężar bycia z samym sobą. Doświadczam tego na co dzień. Zamówiłem książkę na allegro. List polecony proiorytetowy. Książka ginie, mija 2 tygodnie, nikt nie czuje się odpowiedzialny, żeby mnie poinformować, co z moją paczką! Troska o klienta? Jeszcze czego! Radź sobie sam! Inny przykład. To już prawdziwa szopka, bo nigdy mi się to nie zdarzyło wcześniej. Zamawiam w zdalnej drukarni 5000 ulotek A6 o swoich kursach impro. Ulotki przychodzą, ale w formacie A5, na dodatek nieporozcinane, muszę je sam rozcinać na pół. Reklamacja. Dostaję gratis 2500 ulotek i kiedy zastanawiam się, co tym razem wydrukować, to drukarnia wysyła mi wspaniałomyślnie 2500 ulotek kursu... Capoeiry w... Oświęcimiu. To jakiś żart? Nie to skrajna ignorancja, niedbałość o drugiego człowieka, z którym przecież łączy mnie umowa. Zdalna, ale jednak wiążąca, przelew został wykonany a wraca do mnie fuszera. To prostu skrajna nieodpowiedzialność za wykonywaną pracę dla kogoś, kto zapłacił. Dla kogoś, kto jest może setki kilometrów ode mnie, ale jest i oczekuje zaangażowania. Ktoś powie: dziś ważna jest reputacja, gdyż wszystko w sieci jest widoczne, widać gwiazdki, punkty, pozytywne i negatywne komentarze, więc trudno o fuszerę. Haha,  w takich sytuacjach  przypomina mi się, gdy ja sam musiałem pisać w jednej z agencji marketingowych pozytywne komentarze fikcyjnych osób. A ilu jest takich sprzedawców, którzy złe komentarze kasują albo zakładają nowe, wirtualne konta? Cwaniaków nie przechytrzysz.

I tak dochodzę do wniosku, że człowiek pracujący samodzielnie pod presją czasu, oszczędzający na jakości wcale nie jest wolny. Ten cały freelance to największe nieszczęście. Praca w tych warunkach jest torturą bycia samym, zestresowanym, odpowiedzialnym za projekt. Samotność to także pokusa do obrastanie w pychę, bo ja wiem lepiej, jak to ma wyglądać... A potem okazuje się, że klient jednak wiedział lepiej, czego chce. Pycha i egoizm niestety nie sprzyjają dobrej komunikacji. To cechy osoby niedojrzałej, niezdolnej do wzięcia odpowiedzialności za pracę i próbującej obarczyć winą klienta albo swojego współpracownika. Jestem na rynku już wiele lat i doświadczyłem takiej "spychologii" aż za bardzo. Czy znasz może skądś ten brak zaangażowania, ukrytą pogardę dla klientów i współpracowników, wyręczanie się innymi i nie dawanie zbyt wiele w zamian? Oczywiście. Taka jest nowa definicja pracy. Na moje i Wasze nieszczęście sam wcielam cześć w życie wiele z tych schematów, bo w tym żyję... A Ty? Znasz może miejsca, gdzie ludzie po wybiciu godziny 17.00 zamiast iść się pobawić albo coś wspólnie ugotować, wsiadają czym prędzej do swoich samochodów z głębokim "ufff, wreszcie mam czas dla siebie"? Ja znam, aż za bardzo.

Każdy ma swoje lekarstwo na to, co funduje mu cywilizacja. Dla mnie odskocznią albo czymś w rodzaju terapii, jest ciągłe uczenie się relacji z zupełnie obcym człowiekiem. Ciągle wymyślam coś nowego, a to warsztaty improwizacji, a to monodram czy wreszcie wspólne pisanie kreatywne - tam się odnajduję, odnawiam i pielęgnuję sztukę nawiązywania relacji, dzielenia się emocjami, budowania zaufania. To mój sposób leczenia się z egoizmu, lęku przed innymi i przed samym sobą. Mógłbym w tym czasie chodzić po sklepie i kupować sobie nowe ciuchy i gadżety, ale na to przyjdzie czas, teraz jest czas dla ludzi. To, co od nich dostaję, jest ważniejsze od wszelkiej zdobyczy materialnej. Gdy podchodzę z zaangażowaniem do drugiego człowieka, on odpowiada mi tym samym, to stąd mam energię i radość. Słowem - "nowoczesne" podejście do pracy nic dobrego nie wróży i najwyższy czas, by to wreszcie zrozumieć.

Komentarze

Bardzo ciekawy wpis. Ja tez pracuję sama ze sobą chociaż z ludźmi. Pracowałam też w innym systemie, jakos było inaczej.

Popularne posty