Dzień Dziecka na krawędzi

Zacznę w przewrotny sposób. Opowiem o historii mojego przywiązania do rzeczy materialnych. Od kiedy wydoroślałem, nie potrafiłem żyć bez pieniędzy. Pilnowałem, żeby zawsze były. Zastanawiałem się jak to w ogóle możliwe, że ludzie mają po 200 albo 300 zł na koncie i żyją. Jak można żyć w ciągłym stresie z bólem głowy, że nie mogę sobie kupić tego, co dla mnie niezbędne: jedzenia, ubrania. Jeśli nawet przez chwilę spotykała mnie podobna sytuacja, że kończyły mi się pieniądze, wówczas wpadałem w panikę, złościłem się siebie i na wszystkich wokół, czułem ogromny niepokój, a nawet gniew, że życie mi się nie układa, a przecież taka sytuacja nie trwała zwykle długo. Po czarnym tygodniu przychodziło zlecenie, mniejsze czy większe, ale przychodziło. Znajdowali się jakoś w cudowny sposób ludzie, którzy oferowali pracę i taki najdłuższy marazm trwał chyba tak góra dwa tygodnie. A gdy już była praca, wtedy wszystko zdawało się proste - wiadomo było, że przyjdą pieniądze, co więcej, że przyjdą na czas i znów wszystko wróci do normy. 

Teraz jest inaczej. Teraz rzadziej przychodzi praca, trzeba jej szukać, koczować na zlecenia. Pieniądze wyczerpują się szybko, ponieważ wydatki są dużo większe: opłaty za wynajem mieszkania, pomoc bratu. Co z tego, że zarobki są większe, skoro pieniędzy po prostu nie ma? Wszystko za sprawą tego, że jest kryzys zaufania. Po dwóch, trzech miesiącach współpraca się urywa, a oferowane warunki zatrudnienia to umowa zlecenie, umowa o dzieło lub zachęcanie do założenia własnej działalności gospodarczej. Nie daje mi to poczucia bezpieczeństwa. Zacząłem się jednak zastanawiać - a może jest w tym jakiś sens? Może to moje poczucie bezpieczeństwa jest złudne? Może to przywiązanie do spraw materialnych, niepokój o środki, stabilność, jest właśnie czymś, co dotąd nie pozwoliło mi wyjść ze strefy komfortu? Dziś mogę to powiedzieć otwarcie. Żyję, bo walczę. Walczę, choć nie chcę. Myślę, choć stres nie pozwala mi myśleć. Nie robię wiele, a przecież umieram ze zmęczenia. Dziś więc żyję na krawędzi. Wychodzę ze strefy komfortu każdego dnia. Walczę o swoje: o należne wynagrodzenie od przyszłych partnerów, o zaległe wynagrodzenie od byłych partnerów, o godne traktowanie w sytuacjach społecznych, o miłość wśród rodziny i bliskich. Smutek i ból chcą mi sprawić nokaut co rano, a jednak kończę dzień z poczuciem głębokiego sensu i radości życia. 

Co się we mnie zmieniło najważniejszego, że wyszedłem z tego zatroskania o siebie? Jak to możliwe, że wychodzę obronną ręką codziennie? Bo przecież jest we mnie coś nowego, dla mnie zaskakującego, czuję to mocno. Jak to możliwe, że po dziesiątkach, a może i setkach porażek i różnych życiowych zawodów narodziła się we mnie jakaś paradoksalna wiara w drugiego człowieka? Próbuję cały czas zrozumieć, jak to się stało, że nie jestem już egoistą tak, jak kiedyś; że nie staram się obrastać w kolejne dobra, zapewniać sobie każdego dnia tego, co nowe i przyjemne; otaczania się tym, co miłe i pożyteczne tylko dla mnie bez zwracania uwagi na to, co sądzą Ci wokół mnie. Stało się to po nawróceniu i po oddaniu Bogu spraw materialnych. On się nimi zajmuje, a ja żyję wolny od tych trosk! Dzięki niemu i tej paradoksalnej wierze, że światem rządzi dobro, zrozumiałem wreszcie życie i przestałem traktować siebie jak pępek świata!

 Był czas, że pisałem wiersze, nie byłem z nich zadowolony. W pewnym momencie zacząłem pisać opowiadania, powieść. Długo nie dawałem rady, nie umiałem pociągnąć bohaterów długo, dać im prawdziwego życia, zawsze był to ktoś z mojej głowy, pożyczony z jakichś moich osobowości. Wreszcie w moim życiu pojawił się drugi człowiek, który już nie był przedmiotem spełniania moich pragnień, lecz kimś równym mi. Wtedy z prozy przeszedłem do dialogu, z dialogu narodził się dramat. Bo relacje są dramatem. Dramat uczenia się  bycia z drugim, z innym. Z człowiekiem, który jest inną historią, zaskakuje mnie innymi doświadczeniami, inaczej reaguje i interpretuje rzeczywistość w naszym dialogu. Każdy człowiek jest jak lustro. Widzę w nim kogoś innego, a jednocześnie widzę samego siebie. Czy w tym dialogu mam obowiązek mówienia? Kiedyś myślałem, że tak. Dziś jestem niemal pewien, że nie. Słuchanie jest ważniejsze i trudniejsze. Dzięki słuchaniu poznaję intencje, a także obserwuję własne reakcję. Poznaję interpretację własnych zachowań. Dostrzegam, jak wiele traciłem kiedyś, patrząc na rzeczywistość jak przez jakieś okno. Myślałem, że można siedzieć w domowym zaciszu, nie wychylać się i mieć swój pogląd na świat.

 Dziś wiem, że nie ma czegoś takiego, jak stały pogląd na świat. Uczę się być otwartym. Uczę się znów być dzieckiem Uczę się znów interpretować rzeczywistość przez pryzmat uczuć, nie idę za tłumem, nie idę też za tym, co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Nawet jeśli nie daje, to w sytuacjach, gdzie mi go brakuje szukam jego namiastki, jak to robiłem w dzieciństwie, w naszym zgiełku domowym. Wtedy zawsze potrafiłem znaleźć poczucie bezpieczeństwa. Teraz jest podobnie - jest mi równie trudno znów jestem dzieckiem, otwartym na świat, które walczy o poczucie własnej wartości, o swoją tożsamość o to by go szanowano o własną godność i o sprawiedliwe traktowanie. Urodziłem się ponownie, by zostać z dzieckiem. Bycie dzieckiem nie jest łatwe, jest wymagającą sztuką uczenia się, przyglądania się ludziom, nasłuchiwania tego, co dzieje się ze mną i ze światem wokół mnie. Oglądaniem relacji i reakcji innych ludzi. Jestem jednak obiektywnie rzecz ujmując dorosły - zarówno w świetle prawa, jak i pod względem zdobytego doświadczenia dorosły i gdzieś tam wiem, że jestem po prostu jednym z "nich". Dlatego nie jestem w samym środku świata, jak często widzą się dzieci, lecz widzę się jako jednego z ludzi. Mam więcej nowych broni w postaci wiedzy i umiejętności - one mnie chronią przed popełnieniem tych wszystkich błędów, jakie już popełniłem w dzieciństwie Z drugiej strony broni mnie też całkiem nieźle mój dojrzały wygląd: zmarszczki, niższy głos, surowsze spojrzenie. Nie pozwalają one ludziom traktować mnie jak dziecko i hamują ich  przed mówieniem mi tego, co myślą. Może nie jest to dobre, gdyż dzięki temu mógłbym się dużo nauczyć. Traktowanie kogoś z wyższością lub niższością to w końcu stały element ludzkich relacji, ale nie jest sztuką mówić zawsze z pozycji mentora, bo bycie w obydwu sytuacjach statusowych jest tak samo istotne. No i tyle. Mam na koniec życzenie. Oby udało mi się przetrwać w społeczeństwie jako dziecko. Obym się nie zestarzał emocjonalnie i mentalnie. Obym zawsze był gotowy i otwarty na to, co słyszę, starał się to zrozumieć, a nie od razu kwestionować, jak mi się czasem zdarza. Niech się spełni w Dzień Dziecka.

Komentarze

Popularne posty