Ciało i duch

"Czy chcesz się zmienić? - zadaj sobie to pytanie" - usłyszałem od performerki Doroty w czasie pierwszej próby Metamorfoz; usłyszeli to wszyscy, a dla mnie te słowa były szczególnie uderzające; jaka szkoda te, że te pytania już nie wróciły! Nawet podczas wspólnego wieczoru tuż po jakże wspaniałym finale performace'u! A co było? Po prostu... zwykła, luźna rozmowa, o nas, o tym, co udało nam się zmienić w przestrzeni miejskiej i w świadomości widzów, i chociaż pytanie o zmianę wewnętrzną powróciło, wyszło z moich ust i na pewno trafiło do różnych uszu, to niestety nie napotkało już odpowiedzi.

A przecież jakoś się wtedy zmieniłem, uwolniłem wiele energii podczas tych wszystkich prób niesystematycznych, zniecierpliwienia, zmęczenia i wstydu, że inni, młodsi o kilka lat biegają i tarzają się po podłodze, a ja z trudem nadążam za zmianą, a na dodatek pot spływa po czole obficie (to taka moja przypadłość, kiedy jest mi duszo, zaraz cały staję się mokry i jest mi gorąco). A dziś, pustka, nie ma nic po pokazie! Ludzie wypili piwo i się rozeszli, ciała potoczyły się do swoich mieszkań, a kontakty wirtualne nie zostały nawiązane, a moje zaproszenia zostały raczej odrzucone. Zostałem ja i kawałek materii na peronie Stacji Politechnika, kawałek ciała pozbawiony relacji z innymi ciałami...

Ciało jest niedoskonałe, ale to ono mnie identyfikuje; zarazem ogranicza i wyzwala. Ciało z wiekiem bywa coraz mniej plastyczne, lecz to właśnie ono decyduje o tym, że jestem jednostką. Po cielesnym wyglądzie ludzie rozpoznają mnie z odległości kilkuset metrów, tymczasem poznanie wnętrza to projekt na dłuższy czas. Moje ciało w ostatnich dwóch tygodniach nie mogło narzekać na brak wrażeń. Cztery dni ostrej grypy, inspiracje performerskie, pocałunek pięknej kobiety, zmęczenie wieczorne, zerwany mięsień karku podczas przysiadów z hantlami, improwizacje i warsztaty - dzięki cielesnej podróży uzyskałem większą świadomość ciała i jego potrzeb. Doświadczyłem, że posługiwanie się metaforami związanymi z ciałem prowadzi czasem do zabawnych sytuacji. Na warsztatach z improwizacji celowo opowiedziałem o moim sokołowskim sentymencie do kiełbasy i jak to bywa na takich zajęciach - "Sokołów" przywarł do mnie. Proszę - oto jak słowa potrafią sprowadzić człowieka do kiełbasy. Niby nic dziwnego: kiełbasa to ciało, bo tak jak innym  daje energię kawior, czy egzotyczne owoce, tak mi siłę daje zjedzenie kiełbasy, a poza kiełbasa to dobre źródło białka. Zwierzęcość ciała, a jednocześnie ciekawy eksperyment, krok ku byciu człowiekiem wielowymiarowym.

Jednak cielesność zwierzęca to pułapka, i tak jak kiełbasa nie nosi w sobie ciężaru znaczenia, tak też ubogie w znaczenia musi być moje ciało sprowadzone jedynie do drapieżno-prokreacyjnego celu. Dlatego wcale się nie zdziwiłem, gdy zorientowałem się, iż w pewnym momencie zagalopowałem się nieco w mojej fascynacji ciałem. Dwa tygodnie temu zaczynałem coraz częściej czuć zmęczenie i osłabienie, przyszła grypa, absencja w pracy; wszystko to były wyraźnie znaki, że brakuje mi paliwa, duchowego żaru, by moją drogę realizować skutecznie, radośnie i z iskrą w oku. Wtedy w sukurs przyszła mi Galilea ze swoim kursem Emaus. Dwa dni na Bielanach, w lesie nad Wisłą. Szybko zacząłem się nudzić infantylnym stylem szkolenia. W postawie tej utwierdzał mnie mój współlokator z pokoju. Naśmiewał się i trywializował. A o czym byłą mowa? Z pozoru prosta opowiastka biblijna: dwaj zdołowani uczniowie wracają z Jerozolimy, gdzie wcześniej zabito Jezusa, spotykają wędrowca i gdy rozpoznają w nim Jezusa wracają do Jerozolimy, wówczas miejsce rzekomej porażki, okazuje się miejscem zwycięstwa.  Forma i oprawa z początku mało atrakcyjna: dziecinne obrazki z rzutnika, dziwne podziały na obrazy, skutki i przymierze słowa. Tak samo ja idę w to samo miejsce, co rok temu; idę kilometry pieszo Marymoncką i Dewajtis, czuję się odrzucony, zawiedziony, zrypany, wszędzie - i tu też - spóźniony i na nic nie mający czasu ani siły.

Na początku tej drogi był smutek, rozczarowanie, niezrozumienie, klęska życiowa; w czasie kursu ironiczne dowcipy, poddenerwowanie i napięcie. Kiedy wczoraj szedłem brzegiem Wisły, myślałem, że to już całkowity kryzys, że moja wiara ma wartość śmietników, które mijałem po drodze. A jednak wszystko, co złe, odeszło! Wszystko dzięki scenie spotkania w synagodze.  Odegrałem w niej rolę Abrahama, który zaufał słowom Boga i poddał się próbie i choć zdjąłem przebranie, to ta wiara, ta ślepa ufność została we mnie! Po raz kolejny ja wątpiący doświadczyłem, że w największej ciemności, w całkowitym mroku i beznadziei rozbłyska boskie światło. Teraz już wiem, dlaczego tak źle mi było aż do dziś: wszystko, co złe wychodziło, ulatniało się ze mnie, a ja głupi jeszcze opierałem się! Trzymałem się tego, co słyszałem wcześniej, czczych obietnic, kłamstw i brałem za ciepło chłód i obojętność obcych słów!

A dziś pokój, mądrość i radość. Pan jest Pasterzem moim, niczego mi nie braknie, radosny wracam do domu, sprzątam mieszkanie po trzech tygodniach bałaganienia, po czym gotuję sobie i bratu esencjonalny marhapörkölt. W pewnym sensie to fascynujące i takie einsteinowskie: energia zmienia się w materię. Słowo jest Jezusem, Jezus jest chlebem, chleb jest pokarmem, pokarm buduje ciało. Kiedy poczytam sobie wszystkie opowieści o uzdrowieniach i wskrzeszeniach  Jezusa, to właściwie napotykam historie o tym, jak ludzie sami siebie uzdrawiają i wskrzeszają dzięki swojej wierze.  Czy możliwe jest, by wiara zmaterializowana w ciało wielkości ziarnka gorczycy miało możliwość przenoszenia gór, jak pisał św. Paweł? Dziś fizyka pozwala twierdzić, że tak, lecz nie w nauce znalazłem dowody, lecz we własnym życiu.

 Żyję zatem dzięki temu, że ucieleśniam słowo.

Komentarze

Popularne posty