Wojna i pokój

 Kiedy już wydawało się, że najgorsze jest za nami, kiedy powoli kończy się zaraza, wtedy wybuchła wojna. Nasz obecny świat odwykł od wielkich wojen. Ja sam na początku do końca nie wierzyłem w wybuch wojny, jakbym gdzieś tam w środku bronił się przed nią, ale wiem, że już dłużej się nie da: wojna na Ukrainie stała się faktem, a razem z nią przerażające obrazy, zabici ludzie, miliony imigrantów, a wreszcie widmo kolejnego, dużego kryzysu gospodarczego. Kryzysu, który - trzeba o tym pamiętać - już trwał, za sprawą pandemii, kolejnych lockdownów, a w ich konsekwencji - inflacji i bezrobocia. Jednak kiedy porównamy skalę problemu, z jakim mierzyliśmy się przez ostatnie 2 lata z bieżącą sytuacją, to do głowy przychodzi mi tylko jedno powiedzenie: "z deszczu pod rynnę".

Mieliśmy pandemię, która dotknęła ok. 1% ludzi, ludzi - i trzeba to przyznać - w większości już schorowanych. Można by nawet odważnie stwierdzić, że większość ludzi umarła z powodu braku dostępu do służby zdrowia, a nie z powodu pandemii. Tak, trzeba było chodzić w maskach, a w czasie lockdownu czy kwarantanny zamknąć się w czterech ścianach; nie było dyskotek ani restauracji, choć nawet w największym lockdownie wieczorem można było pójść sobie pospacerować lub pobiegać. I to - okazuje się - jest coś, czego bardzo wtedy nie doceniałem. 

Za naszą granicą, na Ukrainie ludzie też biegają, ale nie dla sportu: uciekają przed czołgami, wybiegają przed walącą się ścianą zbombardowanego budynku. Kiedy my sobie spacerujemy po warszawskiej Starówce lub po bieżni na siłowni, tam za granicą dzieci chodzą po tysiąc kilometrów dziennie, często po polach, żeby tylko się przedostać do granicy. Kiedy zastanawiam się, czy mleko kupowane w sklepie, jest dietetyczne, to tam dieta nie jest wyborem, tylko smutną rzeczywistością, dla ludzi pozostawionych w piwnicach domów, przez wiele dni bez jedzenia i picia. 

Może prawdą jest po części, że nie wszystko wiemy, że media robią z tego wszystkiego teatr i podsycają emocje ludzi, którzy zaglądają do wojennego świata przez bezpieczne okienko telewizora lub smartfona, ale jedno trzeba przyznać: podstawowych faktów nie da się zafałszować: mamy XXI wiek, a za naszą wschodnią granicą trwają regularne, konwencjonalne działania zbrojne, giną nie tylko żołnierze, lecz także cywile, burzona jest infrastruktura, szczególnie w dużych miastach, ekonomia się rozpada, zaczyna się katastrofa humanitarna i jedynym wyjściem wydaje się być ewakuacja ludności. I tu jest problem, bo tej ewakuacji - wydaje się - nie chce żadna z walczących stron. Kiedy zaczyna się tworzyć koryatrze humanitarne, któraś ze strona przerywa zawieszenie broni. Dlaczego? Może ludność cywilna w czasie działań wojennych stanowi rodzaj tarczy? W końcu nikt nie chce być oskarżony o zbrodnie na ludności cywilnej, z drugiej strony nikt nie chce zginąć.  Przecież nie będą do mnie strzelać, skoro się chowam w szpitalu dziecięcym. Co tu się dziwić? W naszym świecie od zawsze zwierzęcy instynkt przeżycia, przetrwania okazywał się w praktyce często silniejszy niż górnolotnie brzmiące hasła poświęcenia i ofiary. Nikt jednak nie dojdzie prawdy na razie. Może kiedyś zrobią to historycy.


Media nie są jednak złem wcielonym, jakbyśmy czasem chcieli je widzieć. Dzisiejsza wojna, mimo iż opiera się z reguły na "starym" uzbrojeniu, już nie jest taka jak kiedyś. Przywódcy państw uczestniczących w konflikcie muszą być dziś bardziej ostrożni, by nie drażnić niepotrzebnie światowej opinii, która obserwuje wszystko, nawet prywatne filmiki z telefonu. Dziś każdy, nawet najmniejszy ruch, a tym bardziej zwycięstwo czy porażka, są natychmiast śledzone i komentowane w mediach. Oczywiście na potrzeby dobrego spektaklu media stworzyły serwisy, które nieustannie podgrzewają atmosferę wśród widzów i wywołują panikę, szczególnie u naszych rodaków. Jednak największym problemem tej wojny jest fakt, że teatr działań wojennych składa się obecnie... głównie z widzów, do których zaliczyć można także przywódców państw, głównie USA, Europy, które dziś patrzą na Rosję i Ukrainę jak na aktorów grających na scenie, ograniczając się jedynie do płacenia za bilet jedynie temu drugiemu, finansując jego działania, a drugiego odcinając od funduszy. W ten oto sposób putinowska Rosja, zostaje skazana rzekomo na ekonomiczną śmierć, cały Zachód klaszcze w dłonie, jednak o dziwo, spektakl trwa dalej, czołgi się nie zatrzymują, front wciąż się przesuwa.


Dzieje się tak, gdyż Rosja zdążyła się już oudpornić na sankcje Zachodu, zresztą trwają już  one od poczatku wojny w Donbasie, czyli od 2014 roku. Co można było jeszcze zrobić? Dziś trwa rozpaczliwe odcinanie Rosji od kolejnych "dóbr", od SWIFT-u,  McDonalda, Coca-Coli, Facebooka czy propagowanie akcje niekupowania dozodorantów Dove. I co się dzieje? Czołgi jadą dalej w Ukrainę. Putin przygotował się do wojny już wcześniej, na pewno zrobił zapasy, ale i przy okazji dzięki pandemii oraz nałożonym sankcjom zrozumiał, jakimi wartościami kieruje się Zachód, co się liczy dla ludzi z Zachodu: konsumpcja, pieniądze, gadżety, podróże i ochrona dzikich żab. Tego chcą pozbawić ludzie Zachodu Rosjan, myśląc, że to tacy sami ludzie, jak my i mają podobne potrzeby. Niestety są w wielkim błędzie. Jedynie mieszkańcy Moskwy i Sankt Petersburga tak żyją, reszta Rosji żyje w biedzie i w realiach końca XX wieku.  Nie można odebrać im czegoś, czego i tak nie mają. Poczują co prawda wysokie ceny w sklepach, ale oni sobie poradzą, ponieważ i tak całe ich życie jest jednym wielkim obozem przetrwania. Z tego punktu widzenia wszelkie sankcje mają wartość głównie pijarowych sztuczek i ogłaszanie kolejnych sankcji przynosi skutek w postaci uspokajania nastrojów w krajach zachodnich. Tymczasem babuszka pod Niżnym Nowogrodem nie potrzebuje wcale Coca-Coli, naparzy sobie herbaty z pokrzywy.

Pytanie brzmi: co się stanie, jeśli NATO nie przyłączy się do konfliktu i już do końca będzie tylko obserwatorem, widzem działań na ukraińskim froncie? Przed oczami maluje mi się niestety tylko jeden scenariusz: Putin, obserwując niemoc Zachodu, a jednocześnie wykrwawiony po wielomiesięcznej ukraińskiej batalii, zaatakuje Litwę, Łotwę, Estonię, a wreszcie Polskę. Tak, jeśli nikt nie postawi otwarcie tamy temu naporowi, staniemy się kolejnym łupem Putina, który dobrze wie, że wciąż ma w ręku największe atuty: ropę, gaz i surowce, na które żadnych większych sankcji nie będzie, przynajmniej w Europie, a za uzyskane miliony Euro będzie się systematycznie dozbrajał.

Teraz z kolei nasuwa się podstawowe pytanie? Co z naszym krajem?  

Na pewno czeka nas kolejny kryzys gospodarczy pogłębiony przez kryzys imigracyjny. Jako członek NATO Polska może czuć się teoretycznie bezpiecznie, ale co do tego nie byłbym też taki pewny. Dziś samo NATO jest widzem konfliktu na Ukrainie, a na dodatek USA od wielu lat nie wydają się być już gwarantem bezpieczeństwa światowego. Kolejne wojny w Zatoce Perskiej, prowadzone z fałszywych pobudek, ujawniły tylko prawdę, jak egoistyczne interesy ma USA i że zmierzch swej potęgi próbują maskować teatralnym zaangażowaniem w działania militarne kierowane w kierunku małych, niewiele znaczących państw. W przypadku krajów takich jak Rosja czy Ukraina zarówno USA, jak i całe NATO ma niewiele do powiedzenia, dlatego dziś w reakcji na rozpaczliwe prośby zapewnienia pokoju na Ukrainie słyszymy jedynie zdalne słowa wsparcia i podziwu, słyszymy, jak taki czy inny prezydent skanduje oklaski ze swojego wygodnego waszyngtońskiego czy warszawskiego fotela, a po telekonferencji z Żelynskim zapewnia swoich rodaków, że u nas wojny nie ma i wciąż  panuje porządek. Takie same słowa słyszeli też Anglicy i Francuzi, którzy w 1939 roku obserwowali w swoich gazetach inwazję hitlerowskich Niemiec na Polskę, aby kilka lat później doświadczyć tej inwazji na własnej skórze.

Tu jednak powiem przewrotnie: ta wojna była potrzebna, była potrzebna nam wszystkim, którzyśmy myśleli, że od dziś będziemy się zajmować tylko kolejnymi sposobami na pomnażanie bogactwa, a swoją moralność ograniczymy do spraw obyczajowych lub ochrony środowiska. Zatem ta wojna nie tyle obnażyła mocarstwowe zapędy Putina, co raczej do reszty obnażyła perfidny egoizm i materializm zachodniego świata, do którego należy także Polska. Od dzisiaj nic już nie jest pewne: dziś tak dawno zapomniane dobra jak ciepła woda w kranie, prąd w gniazdku czy gaz w kuchence mogą za kilka lat kojarzyć się nam z luksusem, jeśli Putin w swym obłędzie pozakręca kurki wszelkich dostaw.

Dziś tysiące Polaków pospieszyło na pomoc imigrantom, obawiam się jednak, że wystąpił tu, tak znany z działań Jerzego Owsiaka, mechanizm "polskiego pospolitego ruszenia". Dziś można podbić sobie branding, przez tydzień lub dwa być dobrą osobą, trąbić o swoim dobrym sercu w mediach społecznościowych, ale problem imigrantów, jak i wojna zostaną z nami na dłużej. Będziemy z tymi ludźmi żyć po sąsiedzku, tym bardziej, że prawdopodobnie będą chcieli żyć w większych miastach. Dwa lub trzy miliony kobiet i dzieci. Kto im zapewni pracę, mieszkanie? Któregoś dnia te kobiety dostaną ostatnią darmową kanapkę i będą musiały nauczyć  się języka, szukać pracy, wyżywić rodzinę. 

Na koniec jeszcze o przypływie imigrantów do Polski. Mimo wszystko cieszę sie z tak ogromnego odzewu Polaków, nieporównywalnie większej gościnności niż w innych krajach przyjmujących Ukraińców. Niesienie dobra i bezinteresownej pomocy może przywrócić poczucie sprawczości, szczególnie osobom, które znalazły się w osobistym kryzysie wywołanym pandemią, lecz może to nastapić tylko wtedy, gdy pomagamy z głową, słuchamy potrzeb drugiego człowieka, a nie tylko reagujemy na własną wizję pomagania lub presję ze strony otoczenia.  Nie jest sztuką siać wokół siebie niepokój i strach, nie róbmy tego, media robią to i tak za nas, i to z nawiązką. Wreszcie rzecz najważniejsza: zacznijmy budować pokój od własnego serca, ponieważ przemiana świata zaczyna się od przemiany naszego serca. Mając w sobie pokój, pokorę, cierpliwość i radość, możemy je potem nieść innym.  

  

  


Komentarze

Popularne posty