Mit


Cytowane z "http://apertum.110mb.com/vdd.html" dostęp 14.04.2012, 15:33


Czy współczesna kultura jest zdolna generować mit?

A oto jak postrzegam racje dokonanego przeze mnie wyboru zagadnienia.
W znaczeniu słownikowym „mit” to tyle, co: „symboliczna, metaforyczna lub alegoryczna opowieść o bogach i bohaterach, wyjaśniająca pochodzenie i sens świata, człowieka i jego życia — opowieść w znacznej mierze skupiona na zagadnieniach natury etycznej”.
W znaczeniu etytmologicznym „mit” (mýthos) to po prostu „opowieść” lub... „słowo”. W znaczeniu etymologicznym „słowem” jest także lógos. Wszakże lógos znaczy również „rozum”. W tej sytuacji pojawia się pokusa, by epigramatycznie powiedzieć: mýthos i lógos są dwoma postaciami słowa, a to bezrozumnego i rozumnego. Pokusa, przed którą staje teraz umysł «subtelny», wyrazi się pragnieniem natychmiastowego oprotestowania oraz odrzucenia tak prostej, dla niego chyba prostackiej formuły. Jasne, jako kompletny opis różnicy między tym, co mityczne, (dalej w skrócie będę mówił o micie) a tym, co logiczne (dalej mówię o logice sensu largo) jest ona całkowicie niewystarczająca. Wszakże do takiej kompletności nie zgłasza się tutaj żadnych pretensji. Chodzi jedynie o wskazanie na interesujący, a nie jedynie interesujący rys, który pozwala odróżniać mit od logiki. Jako narzędzie osiągnięcia tak rozumianego, ograniczonego celu, powyższa formuła może być z powodzeniem użyta. Ale pod warunkiem, że dokonamy następującego kroku.
Rzeczownik lógos wywodzi się od czasownika légein o znaczeniu „zbierać”, „łączyć w całość” (między innymi). Wbrew pozorom nie jest ono aż tak proste. Znawcy zagadnienia zwracają uwagę, że dla Greków dyskutowany czasownik konotował „zbieranie wybiórcze”, zatem połączone z selekcją, z rozdzielaniem i oddzielaniem. Teraz wolno powiedzieć, co następuje: nieobecność analizy jest pośród ważnych czynników, stanowiących o odmienności mýthosu oraz lógosu. Jeśli więc podtrzymuję pogląd, że mýthos jest słowem bezrozumnym, to o tyle tylko, o ile w sformułowaniu tym chodzi o rozum wyposażony w oraz oparty na analizie. Jak widać nie użyłem określenia „rozum analityczny”. Fakt, rozpanoszone rozróżnienie między rozumem analitycznym, dyskursywnym a syntetycznym, intuicyjnym (vide scholastyczna opozycja ratio versus intellectus oraz jej późniejsze pochodne) mam... nie, nie za mit, lecz za filozoficzną fantasmagorię. Niemniej uważam, że apel do pojęcia syntezy pozwala dodatkowo oświetlić odmienność mitu i logiki. Wszakże nie tak prosto, jak to się zwykle czyni.
Nie da się ot tak powiedzieć, że mit jest syntetyczny (bo intuicyjny) a logika analityczna (bo dyskursywna). Sfera tego, co logiczne, to także sfera syntezy. Co więcej, analiza jest tam tylko lub aż przygotowaniem syntezy. I tu dotyka się sedna sprawy. Synteza mityczna jest nieprzygotowana, niemetodyczna i spontaniczna. Synteza logiczna następuje ex post analizy. Jest przygotowana, metodyczna i «wyrachowana». Mam jednak lepszą, jak sądzę, parę pojęć, które pozwalają jaśniej uchwycić różnice między mitem a logiką. Powiem więc, że mit jest synoptyczny, zaś logika diakrytyczna. „Synoptyczny”, od synoptikós, znaczy „wszystko widzący”, „ogarniający całość jednym spojrzeniem”. „Diakrytyczny” — od krínein („odróżniać”, „sądzić”) połączonego z przedrostkiem rozdzielania, przeciwstawiania dia — to nie tylko „charakterystyczny” „wyróżniony” lub „wyróżniający się”, ale także „apelujący do rozgraniczenia” i „postulujący ograniczenie”.
Powtórzę, mit jest synoptyczny, a logika diakrytyczna. Czy wobec tego wolno pytać: co lepsze? Tak, wolno. Owszem, nie warto. To pytanie wiedzie na manowce. Ostatnio słuchałem jak z patosem prof. Krzysztof Michalski oznajmiał ex cathedra, że nauka to mit (swoją drogą, nihil novum sub sole). Brzmiało to i pompatycznie i było derogatywne wobec nauki. W duchu myślałem sobie wtedy: „Gdybyś Profesorze w tym właśnie momencie dostał pypcia na języku, gdzie byś się udał — do wykształconego chirurga, czy do charyzmatycznego szamana?”. Nie mam wątpliwości, jaki adres wybrałby profesor Krzysztof Michalski (najbliższy chirurg dyżurował na Rynku Głównym). Ale dlaczego? Dlatego, że pacjent in spe domniemałby większej skuteczności działań chirurgicznych. Ale dlaczego? Poniważ słusznie sądziłby, że w przeciwieństwie do szamana, któremu (jak i chirurgowi) nie brak umiejetności, chirurg określiłby przyczyny dolegliwości, ją samą trafnie zidentyfikował, dalej zaś na podstawie swej wiedzy dobrałby środki zaradcze, zastosował je, przewidując przy tym skutki ich zastosowania. Profesor Krzysztof Michalski — nie mam najmniejszej wątpliwości — tym sposobem czynnie opowiedziałby się po stronie lógosu (w białym kitlu).
Czy pisząc to wszystko, postąpiłem równie nierozważnie jak profesor Krzysztof Michalski, usiłując, tm razem, zdeprecjonować mit? Nie, nic podobnego. Chciałem i chcę jedynie jasno powiedzieć, co następuje. Wbrew słownikowym ujęciom mit nie wyjaśnia świata. Mit świat oswaja i, owszem, tym sposobem czyni go zrozumiałym. Nie jest też prawdą, że mit otwiera człowieka na tajemnicę świata, choć prawdą jest, że mit pojawia się tylko dzięki temu, że rzeczywistość jest tajemnicza, a człowiek bywa otwarty na jej tajemnicę. Tak, to jest fakt. Ale sam mit służy równomiernemu rozświetleniu rzeczywistości. W świecie mitycznie oswojonym mogą być mroczne zakątki, nie może być nieprzeniknionego mroku tajemnicy. W świecie zmitologizowanym niczego się nie przewiduje, bo wszystko jest widoczne. Nie przewiduję, że stoisz przede mną, skoro Cię widzę przed sobą (niechby i mętnie). Logika świat wyjaśnia. Logika pozwala dokonywać w świecie przewidywań. Ale to tylko dlatego, że w świecie zlogicyzowanym nie wszystko jest widoczne. Tak, tylko wtedy mogę przewidywać, gdy czegoś hic et nunc nie widzę (choć to tylko warunek konieczny, a nie wystarczający). W przeciwieństwie do mitycznego, równomiernego rozświetlania świata, jego logiczne wyjaśnianie opiera się na mechanizmie kontrastowania. To, co jasne, staje się jaśniejsze. Mrok okazuje się nieprzenikniony — także dla naszej mowy. Właściwie rozumiana, uprawiana i właściwie przeżyta logika konfrontuje i otwiera na tajemnicę świata człowieka, który od niej chciałby uciec lub przed nią się zamknąć. Wiedział o tym Wittgenstein i dał swej wiedzy spektakularny wyraz. Ale wiedzieli też o tym Łukasiewicz, Gödel i wielu innych.
Wszakże lógos, który granicznie konfrontuje nas z tajemnicą świata — wbrew i Platonowi i Wittgensteinowi — nie zmusza do milczenia, lecz przygotowuje powrót mýthosu. Powracający mýthos, ze swą zdolnością do niemetodycznej, spontanicznej i niekontrolowanej syntezy spraw logicznie, a wiec i metodycznie nieogarnialnych, przygotowuje ponowne wystąpienie lógosu. Trzeba to jasno i dobitnie powiedzieć. Ponieważ lógos spełnia się ex post analizy, może wystąpić jedynie ex post mýthosu. Jednak samo okreśłenie ex post nie może być brane w ściśle temporalnym sensie. Mit i logika budują kulturę Zachodu (o innych nic mi nie wiadomo) w strukturze punctum contra punctum. Co więcej, nie ma ostrej granicy między mitem a logiką, chociaż to żadną miarą nie znaczy, że nie ma tej granicy. Wiele współczesnych mitów z godną podziwu skutecznością inkorporuje osiągnięcia lub przynajmniej język tak formalnych jak i pozytywnych nauk (na uwagę zasługują tu chociażby różne postaci mitów kreacjonistycznych). Z drugiej strony nauki starają się logicyzować mit. Mało kto dzisiaj wspomina, a jeśli już to w tonie wyniosłego i wytwornego lekceważenia, o genezie teorii mnogości. Tymczasem jej twórca, Cantor, sądził najzwyczajniej w świecie, że udało mu się precyzyjnie wyrazić Platonową koncepcję idei. Czyż muszę wymieniać tych, którzy mają ją za mit czystej wody? A mit anamenzy? — czy wolno nam zignorować jego znaczenie dla odkrycia Jernego, za które otrzymał nagrodę Nobla? A związek fizyki Newtona z jego wyraźnie mitologiczną koncepcją świata jako sensorium Boga? Z jakiego powodu idea Wielkiego Wybuchu Punktu Osobliwego miałaby być poważniejsza od koncepcji emanującego, bo przepełnionego dobrem Hen? Czy dlatego, że nie ma w niej elementów wartościowania? A może z tej racji, że w tym pierwszym przypadku pojawiają się równania różniczkowe? Ani jedna, ani druga odpowiedź mnie nie przekonuje? Nie przekonuje mnie jako inżyniera, który wciąż potrafi liczyć pochodne, rachować całki... Pytam raz jeszcze, dlaczego nie wolno mi o tym wszystkim pamiętać. Dlaczego miałoby być w złym guście mówienie o tym? Dlaczego mam się zachowywać jak dziecko, które na widok niebezpieczeństwa zamyka oczy, myśląc, że wraz z tym niebezpieczeństwo minęło?
Z drugiej strony, dlaczegóż miałbym zachowywać się jak młodzieniec w okresie pokwitania. Przychodzi taki czas, gdy dorastający mężczyzna stwierdza, iż tatuś niekoniecznie jest ideałem. Mówi sobie wtedy: „Tatuś nie jest nic wart!” Niesłusznie tak mówi. Jeśli ma szczęście, wyrasta z tego. Ja miałem szczęście. Powiodło mi się i w tym, że jeszcze jako student chemii spotkałem wykładowcę, którego profesjonalizmu niepodobna było zakwestionować, a który niejako mimochodem uprzytamniał nam, jego słuchaczom, płynność granicy między tym, co mityczne, metaforyczne, a tym, co logiczne, literalne. (Od niego dowiedziałem się rzeczy zabawnej i poniekąd nieprzyzwoitej, ale też pouczającej o heurystycznej i prswazyjnej zarazem mocy metafory. Otóż, twórca koncepcji czrnych dziur chciał się posłużyć określeniem „czarna dziura nie ma włosów”, by plastycznie oddać myśl, że tego rodzaju obiekt nie promieniuje. Nie przeszło, gdyż redaktorom poważnego periodyku źle się kojarzyło. Kto tu był nieprzyzwoity?). Miałem szczęście... Toteż, gdy do Polski dotarła pierwsza fala postmodernizmu, nie przeżyłem wstrząsu. Owszem, byłem zdziwiony, że wykazanie obecności mitu po stronie logiki można mieć za odkrycie. Byłem też zgorszony wnioskowaniem, które od poprawnej obserwacji rzeczonej obecności, prowadziło bezprawnie do wniosku, że lógos to także mýthos i tylko mýthos. Napisałem, że byłem zgorszony, a nie zdziwiony. Istotnie, nic mnie już, jeśli chodzi o te sprawy, nie dziwiło. Przecież to wszystko robili ludzie frankofońskiego lub frankofilskiego kręgu kulturowego. Obnosząc się ze swym antykartezjanizmem, pozostawali oni i pozostają w niewoli jego czarno-białej analityki. Albo — albo, 0–1: taka jest, binarna ich kultura umysłowa. Tymczasem ja już byłem «triadyczny», peirce’owski, bez reszty antykartezjański i antykantowski.
Słowo o moim antykantyzmie. Dobrze i nie od dzisiaj wiadomo, że Kant wykonał najskuteczniejszy w dziejach filozofii atak na ideę reprezentacji. Jego transcendentalizm wyłożony w języku mentalistycznym, po przełożeniu na kategorie lingwistyczno-logiczne natychmiast skutkuje tezą o wewnętrznej sprzeczności idei semantyki referencyjnej lub realistycznej, by użyć ulubionego określenia Greimasa. Peirce, który przeszedł przez fazę kantyzmu jak przez szkarlatynę, w późniejszym okresie swej filozoficznej działalności odsłonił na dwa sposoby kontrowersyjność Kantowskiej strategii. Po pierwsze, Kant pojmuje reprezentację substytutywnie i jako rodzaj poznawczego pomostowania. Czynnik reprezentujący ma być czymś w rodzaju zastępczego przedmiotu poznania. Wiedza o nim jest pewna, wszakże służy jedynie za pomost dla ryzykownego wnioskowania o własnościach właściwego obiektu poznawczego. Po drugie, Kant, przy całym swym nowatorstwie, pozostaje kartezjańskim intuicjonistą. Owszem, nic nie wiemy o noumenach. Ale zjawiska są nam dane w ich strukturalnej pełni; a to znaczy intuicyjnie. Odprawa jakiej Kantowi udziela Peirce opiera sią na następujących spostrzeżeniach. Primo, sygnitywna reprezentacja tym różni się od intuitywnej prezentacji, że pierwsza udostępnia swój przedmiot aliquo parte, zaś druga ma go udostępniać omni parte. To jednak znaczy, że reprezentacja nie jest substytutywna. Secundo, nie dysponujemy intuicją intuicji. To jednak znaczy, że intuicja nie gra żadnej istotnej roli w poznaniu, albowiem nie jesteśmy w stanie niezawodnie odróżnić poznań niezawodnych od zawodnych. Dlaczego warto o tym wiedzieć? Dlatego, że nie warto popełniać błędów strukturalnie podobnych do błędu późnego Husserla. Oto, po napisaniu Logische Untersuchungen Husserl przeżywa kryzys transcendentalny. Intensywnie studiuje Kanta. Co robi w następstwie przeprowadzonych badań? Usiłuje, między innymi, zrealizować semantyczny (w sensie semantyki referencyjnej) projekt gramatyki uniwersalnej, osadzonej na fundamencie transcendentalizmu. Równie dobrze mógł był od razu pocałować śmierć. Uprzejmie i trwożliwie proszę, unikać tego rodzaju pieszczot; przynajmniej raz na tydzień, w środowe wieczory.
Wracając do meritum oraz podsumowując sprawy tutaj zasadnicze: mýthos i lógos wzajemnie się wymagają. Logika sensu largo bez mitu w ogóle się nie pojawia, a mit nie penetrowany przez logikę degeneuje się do poziomu normalnego produktu kledonomancji (mianem klédon określali Grecy mowę znaczącą, ale taką, że mówiący nie dysponuje żadną wiedzą o znaczeniu wypowiadanych słów, a przez to też żadną władzą nad nimi, pozostając tym samym w ich bezwzględnej mocy). Breviter: za fundament całej kultury Zachodu mam dialektyczne napięcie między mýthosem a lógosem. I to jest zasadniczy powód, dla którego w ogóle wolno pytać o zdolność kultury do generowania mitu. Ale czy zaszło coś, co sprawia, że dzisiaj szczególnie warto zadać to pytanie? Moim zdaniem tak. Oto, co mam na myśli.
Wedle mej najlepszej wiedzy współczesne interpretacje relacji mýthos versus lógos rozlokowane są na dwóch biegunach. Wokół pierwszego gromadzą się stanowiska, w myśl których mit jest formą zniewolenia, a wejście w sferę szeroko rozumianej logiki przynosi wyzwolenie. Tu reprezentatywny może być Benjamin. Przy drugim spotykamy opnie głoszące, że zniewala logika, a wyzwala mit. Z istotnymi zastrzeżeniami, które wszakże wolno mi tutaj pominąć, w ten sposób da się zinterpretować antyepistemologizm Rorty’ego. Zwolennicy pierwszego rozwiązania, postrzegają napięcie między mitem a logiką jako wynik nieprzezwyciężalnej antynomii. Ci, którym bliskie jest drugie ujęcie, uważają konflikt za pozorny. To zaś dlatego, że po skutecznej ich zdaniem dekonstrukcji idei lógosu odsłonięty został jego status mitu w obrębie mýthosu. Krótko: dla nich logika jest mitem w micie. Oba stanowiska są mi obce.
Co do pierwszego, twierdzenie, że mit zniewala a logika wyzwala uważam za naiwne. Faktem jest jedynie to, że i pierwszy i druga stwarzają grunt, na którym może zademonstrować swą siłę mechanizm determinzmu lingwistycznego. Mit dlatego, że jego gestem fundującym jest gest uprzywilejowania pewnych tropów interpretacyjnych. Logika dlatego, że ugruntowując pewne ścieżki wnioskowań rozpoznane jako zabezpieczone gwarancją salva veritate, może jednostronnie preferować pewne tropy interpretacyjne, a nawet je petryfikować („może” nie znaczy „musi”). Tymczasem według Lee-Whorfa istota rzeczonego determinizmu polaga na tym, że człowiek myśli w sieci torowisk, z których istnienia nie zdaje sobie sprawy, i nad którymi siłą rzeczy traci jakąkolwiek kontrolę. Ponadto, pisałem już, że obecność residuum mitu po stronie tego, co logiczne, mam za zjawisko naturalne oraz nieusuwalne. To znaczy, że nie umiem tutaj dostrzec żadnej antynomii, choć widzę dialektyczną grę. Z tej samej racji — była już o tym mowa — uważam za zupełnie nieuprawniony wniosek postmodernistycznych dekonstruktorów, którzy mówią: „Król jest nagi — lógos jest mitem”. Nie, nie jest, choć owszem, ma trądzik.
Przy tym wszystkim dostrzegam istotną różnicę między «naiwnymi» a «dekonstruktorami». Prowadzony przez ostatnich totalny atak na logocentryzm, przy dość dowolnych, zarazem niezwykle szerokich interpretacjach jego pojęcia, przynosi dla kultury Zachodu rezultaty wyniszczające. Czy są one zamierzone czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Rzecz w tym, że rugi logicznych podstaw naszego świata, prowadzą zarazem do eliminacji jego mitologicznego zakotwiczenia. A to oznacza dla mnie ruinę tego, co uważam i za podstawę i za motor naszej kultury, czyli wspominanej już wielokrotnie dialektycznej gry mýthosu i lógosu. Zmierzając w kierunku obranego celu, «dekonstruktorzy» sięgają po wszelkie środki, w tym jawnie cyniczne. Rorty żąda położenia kresu tyranii obiektywnej prawdy. I dodaje, nie o prawdę w dyskursie chodzi, ale o zwycięztwo. Co tu się proponuje? Zamiast bezosobowego terroru prawdy, terror z ludzką twarzą, dyktat zwycięzcy. Nic bardziej nieludzkiego, niż terror z ludzką twarzą. W kręgu Derridy wykorzystuje się Sartre’ową interpretację fenmomenologii Husserla, przy której zamienia się ona w płaski fenomenalizm. To jest arogancja. Kto nie wie, że wykładnia Sartre’a to nie błąd, ale — mówiąc za Bocheńskim — wielbłąd. Ktoś jednak tego nie wie! W tym samym kręgu forsuje się ideę metafizycznej jednowymiarowości świata. Forsując ją, przywołuje się tezę Wittgensteina, który istotnie powiedział, że nie ma Wielkiej Tajemnicy. Owszem, to jednak dla niego znaczyło: Nie ma tam Wielkiej Tajemnicy; tu jest Wielka Tajemnica, która nie skrywa się w mrokach transcendencji, która staje w blasku codziennego dnia. Wittgenstein głosił mistycyzm pełni blasku. To winien każdy wiedzieć. Ale nie każdy wie. Postmoderniści to wiedzą. Dlaczego w tej sprawie milczą? Potrzebny jest im świat bez tajemnicy, świat, który nie żąda już mitu, a tylko półmiska, na którym można go z rozkoszą skonsumować. Spójrzmy teraz na Derridę. Derrida, formułując swą koncepcję niczym nieograniczonej, niczym nie skrępowanej semiozy, sięgnął po Peirce’a ideę nieskończonej semiozy. Teraz jedno z dwojga. Albo w ogóle Peirce’a nie zrozumiał, albo zrozumiał, ale przeinaczył i przemilczał. Co przeinaczył, co przemilczał? Semioza wedle amerykańskiego filozofa jest nieskończona i jest ograniczona interpretantemn finalnym. Semioza nie jest hasaniem między znakami. Gdyby Derrida zwyczajnie wyjął coś Peirce’owi i powiedział: to biorę, reszta mnie nie interesuje, nie miałbym żadnych pretensji. Ale Derrida przywołał Peirce’a w trybie perswazji odwołującej się do logiki autorytetu. To jest cyniczne. Tym i im podobnym zabiegom towarzyszą charakterystyczne przemiany w teorii języka i w jego praktykowaniu. Jaki jest ich bliższy charakter, w jaki sposób mogą one zagrozić zachowanu przez kulturę zdolności do generowania mitu, to jest pytanie, na które nie udzielam odpowiedzi, ale je przed Państwem stawiam.

Post scriptum
Że lógos karmi się mýthosem widać także w tym, że w jednym, ale za to w zasadniczym aspekcie ciąży ku niemu, do niego wraca. Napisałem, że mýthos jest synoptyczny, że całość ujmuje w jednym spojrzeniu. To znaczy, że ujmuje ją wedle jednej zasady. Od arché Talesa po unitarne tendencje dzisiejszej nauki trwa w dziejach kultury Zachodu żądanie przepracowania mitu, a nie jego banicji. Wbrew pozorom i w sztuce zjawisko to wciąż jest obecne. To fakt nie bez znaczenia. O nim też przyjdzie nam mówić.

Komentarze

Popularne posty